piątek, 28 sierpnia 2009

Flaga Inków to wymysł XX wieku


Wiphala, czyli siedmiokolorowa płachta materiału łopocząca w Boliwii, Peru i Ekwadorze na równi ze sztandarami narodowymi tych krajów nie jest dawną flagą Inków. Mit o tym nieźle się jednak utrwala, zwłaszcza w świadomości turystów.


We współczesnej wersji wiphala związana jest spektrum światła widzialnego. Jej siedem kolorów symbolizuje: ziemię i ludzi Andów (czerwony), społeczeństwo i kulturę (pomarańczowy), energię (żółty), czas (biały), surowce naturalne (zielony), niebiosa (błękitny) oraz rząd andyjski i determinację (fioletowy).


Zapisy w kronikach sprzed trzystu i czterystu lat mówią, że siedmiokolorowy emblemat był używany przez mieszkańców królestwa Tahuantinsuyo, tak jak swoich flag używali w średniowieczu Turcy. Skojarzenia są więc oczywiste – kolorowa wiphala to flaga Inków.


Takie wrażenie odnosi automatycznie każdy turysta. Bo kwadratowy emblemat jest w andyjskich państwach zjawiskiem powszechnym. Używa się go podczas uroczystości państwowych i kościelnych, a nawet demonstracji politycznych. Czasami można go też spotkać – jako symbol Imperium Inków - obok państwowych flag zatkniętych na urzędach administracji publicznej. Jedna z wersji wiphali została nawet przyjęta przez Boliwię jako oficjalny symbol państwowy w konstytucji tego kraju.


W tym przypadku skojarzenia są jednak błędne, gdyż Tahuantinsuyo nie miało flagi. Zostało to zbadane przez Akademię Historii i opublikowane w biuletynie Parlamentu Republiki Peru. Czytamy w nim m.in., że w prehiszpańskim andyjskim świecie nie było pojęcia flagi, dlatego używanie siedmiokolorowego emblematu jako bandery państwowej Inków jest niewłaściwe.


Skąd zatem popularność flagi? Wyjaśnia ją historia peruwiańskiego Radia Tahuantinsuyo, którą opisał peruwiański dziennik „El Comercio”. W 1973 roku, podczas 25-lecia rozgłośni, jej właściciel zaczął używać tęczowego emblematu, przyczyniając się tym samym do jego nagłego rozprzestrzeniania się. Do tego czasu na flagę w błędnym kontekście wskazywano jedynie w pierwszych dziesięcioleciach ubiegłego wieku. Robili to lokalni autorzy, którzy opisywali wiphalę jako symbol Imperium Inków. Jednak dopiero radio okazało się kołem zamachowym machiny wprowadzającej w błąd. Tak wielkim, że w 1978 roku niedoszła flaga królestwa Tahuantinsuyo stała się oficjalnie symbolem Cusco – dawnej stolicy Inków (choć trzeba dodać, że różni się ona nieznacznie od opisanego wyżej emblematu).


W tej sytuacji nietrudno zgodzić się ze stwierdzeniem Akademii Historii, że flaga Inków to tylko i wyłącznie wymysł XX wieku.



piątek, 17 lipca 2009

O dziennikarstwie i pierwszym banicie z Doorga

Co może dziennikarz obywatelski i co może portal dziennikarstwa obywatelskiego? To samo, co zawodowcy. Nie ma żadnej różnicy. Najpierw jednak piszący i publikujący materiały muszą o tym wiedzieć. A z tym jest krucho.

Miał to być kolejny obywatelski artykuł, a skończyło się co najmniej niesmakiem.

Dziennikarz obywatelski publikujący pod pseudonimem „picturepunk” napisał artykuł, do którego dołączył kopie raportu Najwyższej Izby Kontroli. Chciał zamieścić to wszystko, jak poprzednie swoje teksty na Doorgu – młodym, niekomercyjnym portalu dziennikarstwa obywatelskiego. Ale nagle zaczęły się schody.

Obywatel sprawdza obywatela...

Portal nie zgodził się na opublikowanie całości materiału dostarczonego przez autora. - Zaproponowano mi publikację jedynie tekstu, bez dokumentów NIK-u, z ewentualnością, że Doorg wystąpi o zgodę do Najwyższej Izby Kontroli i jeśli ją uzyska opublikuje te dokumenty – opowiada „picturepunk”.

Twórcy Doorga opisują tę sytuację inaczej: - Nie było mowy o braku zgody, a jedynie o upewnieniu się najpierw, czy dokumenty są wiarygodne (widzieliśmy tylko kopie) i czy oryginały na pewno nie są objęte klauzulą tajności – wyjaśnia w imieniu portalu Marta Wieszczycka.

Jej zdaniem zapytanie Najwyższej Izby Kontroli, czy nie istnieją prawne ograniczenia publikacji tych dokumentów nie jest pytaniem tego urzędu o zgodę na ich publikację. - Artykuł miał się ukazać z dopiskiem, że autor jest w posiadaniu dokumentów potwierdzających przywołane tezy i po upewnieniu się, że nie istnieją prawne ograniczenia w ich publikacji, tekst zostanie o nie uzupełniony.

Doorg nie zwrócił się jednak do NIK-u z żadnym zapytaniem, bo po postawieniu tych warunków przez portal autor tekstu zrezygnował z jego publikacji. Po czym umieścił artykuł na swoim blogu. Śmiało można go więc nazwać pierwszym „banitą” z Doorga.

- Na odpowiedź NIK moglibyśmy czekać tydzień, dwa, albo miesiąc – uzasadnia swoją decyzję „picturepunk”. - Moglibyśmy też nigdy się jej nie doczekać. Jako autor uważam, że tekst stanowił całość tylko razem z dokumentami. One nie są jakoś niesamowicie odkrywcze i objęte klauzulą niejawności. Za to dają pełny ogląd na opisaną sprawę. Dotyczą rzeczy, w które zaangażowany jest także Skarb Państwa, czyli każdy z podatników. Dlatego oczekiwanie na zgodę NIK byłoby nieporozumieniem.

Autor odrzucił warunki Doorga, bo ich przyjęcie byłoby, według niego, niemądrym i bezzasadnym kompromisem. – Portal zadziałał wbrew zasadom dziennikarstwa i wbrew interesowi publicznemu. Jego twórcom zabrakło odwagi, by opublikować coś, co nie jest tylko luźną publicystyką, przetwarzaniem cudzych informacji, depesz agencyjnych oraz kopiowaniem zawartości blogów – twierdzi „picturepunk”.

- To stanowczo zbyt mocne określenia na zamiar sprawdzenia wiarygodności dokumentów i upewnienia się, czy nie ma prawnych ograniczeń w ich publikacji – odpowiada M. Wieszczycka z Doorga.

...a można bez sprawdzania

Doorg to dzieło byłych dziennikarzy obywatelskich komercyjnego portalu Wiadomości 24 – „banitów”, jak sami się nazywają. Dlatego za paradoks należy uznać fakt, że to, co nie ukazało się u nich, ukazałoby się tam, skąd odeszli.

- Na 99 procent opublikowalibyśmy ten materiał w rubryce „Moje Trzy Grosze”, a ten jeden brakujący procent wyjaśniłby się pewnie po odpowiedzi autora na kilka pytań – twierdzi Paweł Nowacki, redaktor naczelny Wiadomości 24.

Paradoksalne jest też to, że Doorg chciał puścić tekst bez dokumentów, a W24 bez dokumentów artykułu by nie opublikowały. – Wystarczyłby jeden telefon redaktora dyżurnego do rzecznika NIK-u, by rozwiać wątpliwości – dodaje P. Nowacki.

Według Tomasza Kowalskiego, prezesa Stowarzyszenia Dziennikarzy Obywatelskich, cała sprawa sprowadza się do odpowiedzi na jedno pytanie: kto ma dostęp do informacji publicznej?

- Odpowiedź jest prosta - dostęp mają wszyscy i to zagwarantowany ustawą, o Konstytucji nie wspominając – uważa T. Kowalski. - Tutaj mamy do czynienia z sytuacją jeszcze prostszą, bo nie wymagającą nawet żmudnego czasem (ze względu na złe nawyki urzędników) procesu pozyskiwania informacji. Tutaj ta informacja - w postaci raportu NIK - wręcz leży przed nosem. Tylko wrzucać na stronę, publikować. Nie widzę żadnych przeciwskazań, bo nie dostrzegłem na owych dokumentach stempli, czy dopisków wskazujących, iż dokument zawiera tajemnicę jakiegokolwiek rzędu. Państwową, czy też inną.

Prezes SDO nie chce wnikać, dlaczego Doorg nie opublikował materiału wraz ze screenami urzędowych dokumentów. - Zadanie wymyślenie racjonalnego powodu w tej sytuacji chyba mnie przerasta – dodaje, a wszystkich zainteresowanych ustawą o dostępie do informacji publicznej odsyła tutaj.

Dwie bajki o tym samym

Nie wiem, czy z tej historii płynie jakaś nauczka na przyszłość. Ale trudno nie odnieść wrażenia, że na pewno płynie z niej rozczarowanie.

Rozczarowani są twórcy Doorga, bo w dobrej wierze i za zupełną darmochę stworzyli niekomercyjną platformę, która w ich zamierzeniu ma łączyć, a nie dzielić. Mogą czuć się rozczarowani również dlatego, że ich pojęcie dziennikarstwa obywatelskiego nie zostało zaakceptowane, ani nawet dobrze zrozumiane.

A nie zostało, czego przykładem jest „picturepunk”. On także rozczarował się. - Jestem zdecydowanym przeciwnikiem korporacyjnego dziennikarstwa obywatelskiego, czyli wykorzystywania dobrej woli i zapału ludzi przez koncerny medialne. Doorg wyrósł na bazie podobnej niechęci. Wierzyłem więc, że będzie dobrym miejscem do uprawiania wolnego dziennikarstwa.

Z tej historii płyną także pytania o stan i przyszłość dziennikarstwa obywatelskiego.

Doorg nadal chce działać w sposób, w jaki działał w przypadku „picterpunka”. Czyli weryfikować status prawny dokumentów dostarczanych przez autorów, choć ze względu na amatorski charakter portalu nie wiadomo, kto i jak miałby to robić. Takie jego prawo, z którym można się nie zgadzać, ale trzeba je uszanować. Tym bardziej, że twórcom portalu chodzi nie tylko o zachowanie standardów, które sobie wyznaczyli, ale też o obawy przed opublikowaniem nieprawdziwych informacji. A zwłaszcza o odpowiedzialność za to.

W tej sytuacji jasne jest jednak, że „picturepunk” trafił pod zły adres.

- Jeśli ktoś podejmuje się gigantycznego trudu stworzenia platformy dziennikarstwa obywatelskiego, musi pamiętać, że dziennikarstwo podejmuje także tematy trudne i ryzykuje – uważa „banita” z Doorga. - Żeby być dziennikarzem, trzeba odwagi. Na całym świecie dziennikarze obywatelscy piszą odważnie, docierają do dokumentów i świadków, robią dokumentację zdjęciową, poruszają sumienia. Często ryzykują znacznie więcej, niż redaktorzy Doorga.

Obie strony mówią o dziennikarstwie obywatelskim, ale brzmi to jak dwie różne bajki. Zamiast zakończenia, może więc warto zastanowić się, czy w polskim internecie nie czas i miejsce na coś innego? Na niezwiązane z komercją dziennikarstwo obywatelskie z prawdziwego zdarzenia? Odważne i nieustępliwe oraz przyciągające odważnych i nieustępliwych?

A może ani czasu, ani miejsca na to po prostu nie ma?

środa, 10 czerwca 2009

Demokracja, czyli system piaskownic

Tylko jeden na czterech Polaków spełnił swą obywatelską powinność i poszedł wybrać Parlament Europejski. Ale i w tej grupie znalazły się szuje podobne do mnie, co nie głosowały. Bo poszły zagłosować, ale oddały nieważny głos.


Mój ostatni tekst o wyborach ukazał się także na portalu „Dziennikarstwo Obywatelskie”, gdzie jasno dano mi do zrozumienia, że nie ma tam miejsca na obywatelską dyskusję o zreformowaniu demokracji. A to dlatego, że jako obywatel sam się z niej wykluczyłem nie biorąc udziału w niedzielnych wyborach do Parlamentu Europejskiego.


Dostałem batem po plerach jak najbardziej słusznie. Wynocha z naszej piaskownicy, bo tylko bruździć przylazłeś, a nie grzecznie budować z nami zamki na piasku! Jak najbardziej słusznie mnie to spotkało. W tej piaskownicy kierunek myślenia o demokracji jest bowiem tylko jeden. Słuszny. I nie można go podważać, bo awantura od razu powstaje.


Przeprosiłem więc, spuściłem głowę i wyszedłem. Bez żalu, bo przecież piaskownic na świecie jest dużo więcej. Ot, choćby ta tutaj – mój blog o tym, że myślenie nie boli. Mnie nie boli.


Jest mi nawet wesoło, bo okazało się, że takich jak ja – tych, co nie poszli zagłosować – jest większość. Aż trzech na czterech Polaków powiedziało wyborom „nie”. Ta piaskownica – ludzi, którzy nie głosują - jest więc dużo większa od tamtej – ludzi, którzy głosują. Jest mi wesoło, bo przecież w większej grupie zawsze raźniej.


Okazuje się nawet, że ta grupa jest dużo większa, bo po podliczeniu głosów wyszło, że prawie co pięćdziesiąty głosujący oddał nieważny głos. Wstał rano, ogolił się, albo umalował, poszedł do lokalu wyborczego i zagłosował nie głosując na nikogo.


Myślenie nie boli, więc pomyślę sobie teraz, czym taki obywatel różni się ode mnie, który wstał rano, ogolił się i poszedł na spacer do lasu?


Ciekaw także jestem, czy obywatel, który poszedł zagłosować, ale nie wybrał nikogo, wykluczył się, czy nie wykluczył z dyskusji o demokracji na portalach takich jak „Dziennikarstwo Obywatelskie”?


Zresztą nieważne. Piaskownic, jak wiadomo, jest dużo.


Teraz piasek z tamtej piaskownicy, tej mniejszej, będzie rozsypywany wszędzie - na wszystkie piaskownice. Teraz konsekwencje wyborów dokonanych przez mniejszość będą odczuwane przez większość, a właściwie wszystkich. Taką demokrację mamy – święty (nie mylić ze świetnym) system połączonych ze sobą piaskownic.


sobota, 6 czerwca 2009

Zakazać sondaży, uwolnić ciszę

Pójdę zagłosować, jeśli kiedyś nie będzie ciszy wyborczej i będę chory na Alzhaimera. Z nadzieją, że w ostatniej chwili ktoś mi coś wbije do głowy. Bo co ja bez tego zrobię nad tą urną?


Nie chodzę na wybory od czasu, gdy odkryłem, że politycy są jak polscy piłkarze. Przed meczem pięknie uśmiechają się do kamer, mówią o świetnej formie i zapowiadają wspaniałą walkę, wyostrzając moje oczekiwania. A po ostatnim gwizdku sędziego nie potrafią oddalić myśli, że oszukali mnie. Po prostu mnie oszukali. O ile jednak jestem w stanie zaakceptować reguły uganiania się 22 facetów za futbolówką i dlatego ciągle mecze oglądam, to polityce w takim wydaniu mówię stanowcze „nie”. Z kilku powodów.


Minimum 50 proc. uczciwości


Nie widzę żadnej różnicy między kampaniami wyborczymi polityków, a kampaniami reklamowymi proszku do prania. Skoro nie widać różnicy, to po co przepłacać? Zaangażowaniem, swoim czasem, nadziejami. Nie chodzę na wybory, bo w spotach reklamowych politycy oszukują tych, którzy za te spoty płacą i je oglądają. Być może na wybory bym poszedł, gdyby zamiast politycznych reklam była prawdziwa, merytoryczna debata. Problem w tym, że nie ma kto wziąć w niej udziału.


Bardzo podoba mi się dążenie do równouprawnienia kobiet w polityce – 50 proc. dla nich, 50 proc. dla mężczyzn. Pójdę na wybory, jeśli demokracja stworzy formułę, dzięki której do polityki trafiać będą ludzie więcej niż ponadprzeciętnie wykształceni, pracowici, uczciwi, rozsądni i mający pojęcie o czym mówią. Warunek – także musi być ich minimum 50 proc.


Wynik znany przed końcem


Pójdę zagłosować, jeśli z kampanii wyborczej znikną nie tylko polityczne konkursy piękności, ale także sondaże – najskuteczniejszy sposób manipulowania.


W piątkowej (5 czerwca br.) „Gazecie Wyborczej w pierwszym zdaniu na pierwszej stronie czytam: „PO i PSL mogą zdobyć nawet 31 z 50 polskich mandatów w Parlamencie Europejskim”. Artykuł kończy się zapowiedzią kolejnego artykułu wewnątrz numeru: „Kto wejdzie do europarlamentu.” Z kropką, zamiast znaku zapytania.


Jak to kto? Ci, których społeczeństwo wybierze w niedzielę. Ale dzięki sondażom wiadomo to już dwa dni przed wyborami.


Połowę ósmej strony piątkowej „GW” zajmuje lista polityków wraz z ich zdjęciami, którzy według sondaży zasiądą w europarlamencie. Liczę wszystkie nazwiska. Wychodzi, że Polska będzie miała 60, a nie 50 europosłów, w tym PO i PSL 37, a nie 31 mandatów. Dopiero po chwili dostrzegam gwiazdki przy niektórych nazwiskach – to kandydaci jednej partii, którzy według symulacji firmy wykonującej sondaż walczą między sobą o mandat w tym samym okręgu. Liczę jeszcze raz uwzględniając te gwiazdki i za cholerę nie wychodzi 50 mandatów. Jasne, trzeba uwzględnić niuanse przeliczania głosów i sondaży, w których wynik jest czasami większy niż 100 proc. Można to wszystko robić. Można bawić się w pytanie tysiąca osób i odnosić to do całej Polski. Można to potem tak przeliczyć, żeby wyszło 100 proc. Można też takim artykułem zakończyć kampanię. Tylko po co?


To samo pytanie zadaję także sobie. Po co w niedzielę mam iść na wybory do europarlamentu, skoro już w piątek wiadomo, kto w nim zasiądzie?


I gdy w poniedziałek „Gazeta Wyborcza” będzie płakać nad niską frekwencją i pytać „dlaczego”, proszę, aby usłyszała i moją odpowiedź: właśnie „dlatego”.


Sondaż „prawdę” ci powie


O tym, że reklamowa kampania wyborcza i sondaże nie mają sensu, można się dowiedzieć, choć nie wprost, z tej samej gazety, z lokalnej wkładki. Ja w swojej znalazłem wywiad, którego udzielił jeden z kandydatów na europosła (nie podaję nazwiska, bo obowiązuje cisza wyborcza):


Czym się pan zajmie w Parlamencie Europejskim?

- Jak wygram, to powiem.

W sondażach pan wygrywa.

- Sondaże to sondaże. Są, jakie są. Ja jestem na którymś tam miejscu. Nic nie jest pewne.

Jak to na którymś? W sondażu jest pan (...) liderem.

- Dlatego planowanie, co zrobię w Parlamencie jest abstrakcyjne. Najpierw muszę tam wejść, potem będę opowiadał.

(...) Ale wczoraj właśnie prosił pan, żeby zamiast na pana głosowali na (tu pada imię i nazwisko kolegi z partii).

- Tak, bo on jest liderem.

Z sondażu wynika, że pan jest liderem.

- Tak, ale jest (tu pada imię tego kolegi). Powtarzam więc to, co mówiłem na konwencji.

To znaczy co?

- Dziękuję wyborcom, którzy chcą na mnie głosować i tym, którzy tak określili swoje preferencje w sondażu, ale proszę, żeby głosowali na (imię kolegi).

(...) Reklamuje się pan jakoś?

- Nie, wcale.

To może powiesi pan w końcu jakieś plakaty?

- Nie, żadnych plakatów. Nie powiesiłem ani jednego i nie zrobię tego.

Spoty w radio, telewizji?

- Nic z tych rzeczy.

To co przesądziło o sukcesie?

- (...) Myślę, że zdecydowało moje znane nazwisko. I twarz.

Twarz? Przecież nie powiesił pan żadnego plakatu.

- No tak, ale wszyscy mnie kojarzą. Patrzą na mnie i mówią (tu pada nazwisko filmowego bohatera granego przez ojca kandydata na europosła). Co ja poradzę, że podobny do ojca jestem jak dwie krople wody (...).


Jeśli miałbym jeszcze jakieś powody, aby iść zagłosować, tym wywiadem „GW” rozwiałaby je. Za co bym pięknie podziękował.


Pójdę, gdy zachoruję


Ale być może kiedyś pójdę. Jeśli nie będzie ciszy wyborczej. To kolejna fikcja. Dlaczego 24 godziny, a nie 48, czy 72? Czy w 24 godziny ktoś, po tym całym przedwyborczym cyrku, jest w stanie dokonać jakiegokolwiek wyboru? Czy jest w stanie w jeden dzień odciąć się całkowicie od ogłupiania i manipulacji, której był poddawany przez kilka tygodni?


Pójdę zagłosować, jeśli kiedyś nie będzie ciszy wyborczej i będę chory na Alzhaimera. Z nadzieją, że w ostatniej chwili ktoś mi coś wbije do głowy. Bo co ja bez tego zrobię nad tą urną?

czwartek, 4 czerwca 2009

Smutne święto w rytmie samby

Obudziłem się dziś w Polsce z przekonaniem, że mamy dzień wolny od pracy. Poważnie. Obudziłem się świętować dzień wolności. Weselić się i żartować ze znajomymi. Po prostu cieszyć się. A tu? Dupa zimna. Wszystko na poważnie.

To naprawdę nie jest żart z tym świątecznym, wolnym od pracy 4 czerwca. Byłem pewny tego jeszcze dziś rano. Nawet wczoraj zakupy zrobiłem podwójne – na dwa dni. Trochę mnie tylko zdziwił brak tłoku przy kasie.

Ale potem wszystko wróciło do normy. Jestem Polakiem z urodzenia i „Latynosem” z wyboru. To konieczne wyjaśnienie, by zrozumieć moje wczorajsze rozmowy telefoniczne ze znajomymi z Ameryki Łacińskiej. Ja tu – w Polsce – tłumaczyłem im tam – w Peru i Meksyku - co dzisiaj będziemy świętować. Bo pytali, o co chodzi z tym 4 czerwca? Usłyszeli tę datę w swoich telewizjach w kontekście naszego kraju.

Zacząłem od komunizmu, roku 1980, Porozumień Sierpniowych, „Solidarności” i elektryka, który przeskoczył przez płot, by po latach zostać prezydentem. Potem stan wojenny, czołgi na ulicach, ofiary śmiertelne (ale nie tak dużo, jak na wojnie) i Okrągły Stół, by zakończyć opowieść na prawie wolnych wyborach w 1989 roku. I to właśnie świętujemy – dzień wolności. Dzień-symbol, w którym po długiej drodze Polska odmieniła się, a potem odmieniła się też Europa i świat.

Chyba nie przesadziłem, ale na pewno coś pominąłem. Mimo to z ust moich znajomych, od peruwiańskiej Limy do meksykańskiego Veracruz, wyrwało się głośne, pełne zachwytu:

- Wow!!!

Jestem Polakiem z urodzenia i „Latynosem” w wyboru, więc łatwo było mi zrozumieć ich kolejne stwierdzenie:

- To będziecie świetnie się bawić na ulicach, bo jest co świętować!

No nie... tak dobrze to w Polsce jeszcze nie jest. Nikt tutaj, jak w Peru, nie wyjdzie z domu, by wypić pisco sour i zatańczyć huayno. Ani też, jak w Meksyku, nie usiądzie na ławeczce przy zocalo, by napić się tequili i pośpiewać z orkiestrą mariachi. Że o brazylijskiej sambie nie wspomnę. W Polsce świętuje się trochę inaczej. Kameralnie. Z rodziną i znajomymi na prywatkach lub na działkach przy grillu. Ale jak będzie trochę wódeczki albo piwka, to i zatańczy się, albo pośpiewa. – Świętowanie w Polsce wcale nie jest smutne – tłumaczyłem ku ich zdziwieniu.

Pewnie zrozumieli, bo mówiłem to z pełnym przekonaniem, że dziś poświętuję po polsku. Ale rano włączyłem telewizor i... konsternacja. Gadające głowy polityków, manifestacje, protesty, msze święte, wspominki z przeszłości, pompatyczne przemówienia. Wszystko w tej telewizji jest, tylko nie ma jednego. Najważniejszego. Radości.

Wyłączyłem telewizor i włączyłem radio. A tam dyskusja naukowców o tym, dlaczego w dniu takim, jak dziś, nie potrafimy się cieszyć. Jak to nie potrafimy? Z moimi znajomymi zawsze bawimy się świetnie! I nie reagujemy przy tym niczym psy Pawłowa, jak to ładnie określił jeden z dyskutantów w radiu.

Zatem nie ma co dyskutować, tylko świętować! Dzwonię więc do pierwszego znajomego. – Stary, zajęty jestem. Mam dużo roboty.

Dzwonię do drugiego: - O czym ty gadasz? W pracy jestem. Zadzwoń w sobotę.

Dzwonię do trzeciego: - Abonent jest w tej chwili niedostępny. Proszę zostawić wiadomość.

Nie zostawiłem. Usiadłem w fotelu i dopiero wtedy doszło do mnie, że rocznicę najważniejszego dnia od zakończenia drugiej wojny światowej spędzimy – my, Polacy – tak jak inne dni. Z pilotem przed telewizorem albo w internecie.

Ale ja już z niego wychodzę. Biorę psa Borysa i idę do lasu pobawić się w aportowanie.

poniedziałek, 1 czerwca 2009

Jak dąb obalił się na dziennikarstwo

Urzędnik kazał wyciąć drzewo, zwolennicy przyrody zapłakali, a dziennikarz to opisał – krótka historia kreowania rzeczywistości.


Za zgodą gminnego urzędnika w Przylepie koło Zielonej Góry wycięto drzewo. Tę opowieść, zatytułowaną „Rozpacz i łzy za dębem”, można przeczytać w „Gazecie Lubuskiej”.


Dla leniwych skrót artykułu: mieszkańcy Przylepu przeżyli szok. Ich zdaniem chodzi o prawie pięćsetletni dąb. Przez sam tylko wiek powinien być pomnikiem przyrody. Ale drwale dąb ścięli. Żal serce ściska. Oburzenie i płacz. Łzy ronią także zwierzęta. - Ptaki, co mieszkały na drzewie zanosiły się płaczem u mnie na podwórku – relacjonowała w gazecie kobieta.


Gazeta publikuje zdjęcie mieszkańców stojących na powalonym drzewie. Nóż się w kieszeni otwiera, gdy się je widzi. Zdrowiutki, niewinny dąb! – Tą sprawą powinna zająć się prokuratura – konkludują ludzie.


Urzędnik na to, że wycinka była zgodna z prawem i konieczna ze względów bezpieczeństwa. - Drzewo miało potężny ubytek w pniu i jego masa wywierała duży nacisk na tę dolną część – wyjaśnił w artykule. I zapewnił, że przed wycinką dąb został dokładnie sprawdzony. Ptasich gniazd nie było.


Ujęcie wybrał fotoreporter


Na zdjęciu w gazecie nie widać, aby dąb był chory. Wygląda na zdrowy, więc zdziwiło mnie, że dziennikarz tak łagodnie potraktował urzędnika. Wyciąć zdrowe, dorodne drzewo to przecież nie tylko przestępstwo, ale także jawna arogancja.


Miałem akurat blisko do ściętego drzewa. Policzyłem słoje – niewiele ponad sto, a nie pięćset. To chyba słoje mówią o wieku drzewa, a nie gazety? Poza tym faktycznie okazało się, że dąb był chory. Nie mogłem uwierzyć, że aż tak bardzo. Łatwo wyobrazić sobie, co by się mogło stać, gdyby postał jeszcze trochę.


Widok spróchniałego pnia diametralnie zmienił optykę mojego patrzenia na tę sprawę. Czytelnicy gazety nie mieli takiej szansy, bo zobaczyli tylko zdrowe, górne części dębu. Tekst ten można by więc zakończyć już teraz stwierdzeniem, że rozległość próchnicy w pniu nie pasowała dziennikarzowi do koncepcji artykułu. Ale lepiej, żeby on sam to wyjaśnił.


Zadzwoniłem więc do redakcji. Dlaczego w gazecie nie ma zdjęcia spróchniałego pnia, który był przecież źródłem całej sprawy?


- Zdjęcie, które się ukazało, zrobił fotoreporter, nie ja. To ciekawe ujęcie, bo pokazuje ludzi, którzy zwrócili się do nas, a „Gazeta Lubuska” działa w imieniu społeczeństwa obywatelskiego – wyjaśnił dziennikarz. Przyznał jednak, że drzewo faktycznie powinno być wycięte ze względu na zagrożenie, które stwarzało. – Ale nie w okresie, gdy były na nim ptasie gniazda.


Teoria czapki-niewidki


Ptasie gniazda... Widziano je, gdy dąb stał. Choć wysoki był, widziano je bardzo dokładnie. Ale gdy drzewo padło pod nogi mieszkańców, dziennikarza oraz fotoreportera i każdy mógł je uwiecznić na zdjęciach, po gniazdach wszelki ślad zaginął. Nie ukazało się ani jedno zabite pisklę, rozbita skorupka, czy nawet gałązka z gniazda.


Teraz, choć drzewo nie jest wysokie, tylko leży na ziemi, ptasich gniazd po prostu w nim nie ma.


Zdaniem dziennikarza możliwe jest, że urzędnik je wywiózł, bo mógł mieć w tym interes. Możliwe też, że testował czapkę-niewidkę, bo mieszkańcy, którzy przybyli na miejsce zanim drwale dokończyli swą robotę, urzędnika nie widzieli. - W dniu wycinki wziął urlop, by nie widzieć jak usuwają to cudo przyrody – to wypowiedź mieszkańca, którą dziennikarz sam zresztą zacytował w swym artykule.


Cóż, szkoda chorego drzewa i szkoda nieistniejących gniazd. Szkoda też takiego dziennikarstwa...


środa, 27 maja 2009

Zabijanie - robota przyszłości

Jaki zawód będzie w przyszłości opłacalny? To ważne pytanie nie tylko w czasie kryzysu. Jakie zajęcie zapewni życie na przyzwoitym poziomie? Informatyka? Genetyka? A może wynalazczość? Ja stawiam na zabijanie.

Zapytano kata dlaczego to robi?
Odpowiedział: - Ktoś musi to robić.
Rozejrzał się niepewnie wokół, czy ktoś nie zechce wyrwać mu tego intratnego zajęcia.

Powyższe słowa to niedokładny cytat (pamięć zawodzi) z pisarza Marka Nowakowskiego. Prawie 20 lat temu bardzo mi się one podobały. Były tak abstrakcyjne i pojemne zarazem, że można było podciągnąć pod nie wszystkie objawy „złej” strony człowieka. Minęło 20 lat i nic już nie trzeba podciągać.

W dzisiejszym świecie nadal można zabić człowieka i nie dostać za to kary, tylko pieniądze. I absolutnie nie chodzi o płatnego mordercę.

Lepiej, gdy nie wierzga
Jednym ze sposobów jest bycie tym, o kim pisał Nowakowski. Z dostępnych w internecie danych wynika, że rocznie rejestruje się na świecie ponad dwa tysiące wykonanych kar śmierci. Trochę mało, by się obkuć, ale brak ogłoszeń o pracę w fachu kata świadczy, że nie ma problemów z naborem. Trudno się dziwić, bo przecież warunki pracy znacznie się poprawiły. To już nie te czasy, gdy trzeba było namęczyć się ostrząc topór i gdy krew niehigienicznie tryskała na boki lub w twarz. Mimo to nie można powiedzieć, że to praca łatwa i przyjemna. Oczywiście robi się wszystko, by zmniejszyć uciążliwości dla kata, na przykład poprzez zabijanie winnych niewinnym zastrzykiem. Ale należy pamiętać, że nadal są miejsca na świecie, gdzie ludzi zabija się przez powieszenie. Jeśli przed śmiercią wierzgają, trzeba się trochę namęczyć.

W tym przypadku trudno jednak prorokować świetlaną przyszłość. Winne są temu prawa człowieka, które skutecznie zabijają rozwój profesji kata w tym wydaniu. Coraz więcej państw rezygnuje z zabijania morderców i nakłania do tego inne kraje. Za jakiś czas tej odmiany kaci mogą więc całkowicie wylecieć na bruk.

Śmierć na życzenie
Dlatego warto przebranżowić się. Coraz więcej państw wprowadza regulacje prawne pozwalające zabijać ciężko chorych i zachęca do tego inne kraje. Za jakiś czas tej odmiany kaci mogą być wręcz rozchwytywani.

Z ewentualnymi dylematami moralnymi przy robocie w eutanazji łatwo sobie poradzić pamiętając, że życia pozbawia się (mówiąc wprost – zabija się) na wyraźne życzenie zabijanego. To naprawdę zawód z wielką przyszłością. Społeczeństwo starzeje się, pojawia się coraz więcej chorób, a te, które już są, nie zawsze da się wyleczyć. Wręcz przeciwnie, chorujących i cierpiących przybywa. Jeśli nie ulży się im w bólu, wcześniej czy później, sami będą chcieli odejść z tego świata.

Niewykluczone, że także z powodów ekonomicznych. Taka jest kolej rzeczy. Podtrzymywanie przy życiu jest niewyobrażalnie drogie. Coraz trudniej będzie przekonać społeczeństwo, by ponosiło koszty życia kogoś, kto na przykład leży przykuty do łóżka i już z niego nie wstanie. Trzeba przecież oszczędzać, nie tylko w czasach kryzysu. Część z tych zaoszczędzonych pieniędzy będzie do uszczknięcia. Przez tych, którzy wykonają ostatnią wolę chorego. Bo przecież ktoś musi i będzie musiał to robić.

Niewyczerpany rynek śmierci
Trzecim sposobem zarabiania na zabijaniu jest aborcja. Właściwie ten rynek całkiem nieźle już się rozwinął. Niektóre źródła w internecie podają, że na świecie dokonuje się co roku nawet 40 milionów zabiegów przerywania ciąży. Wychodzi prawie 110 tysięcy dziennie, ponad 4,5 tysiąca na godzinę, 76 na minutę... Trudno w to uwierzyć, dlatego lepiej opierać się na danych nie o maksymalnej, lecz minimalnej liczbie aborcji rocznie – 12 milionów. Prawie 33 tysiące dziennie, ponad 1,3 tysiąca na godzinę, 22 na minutę...

W Polsce aborcja jest niemal całkowicie zakazana, ale to przecież nie oznacza, że jej nie ma. Wystarczy wyjechać do innego kraju Unii Europejskiej i jest już legalna. Dotyczy to zarówno osoby, która chce poddać się aborcji, jak i osoby, która chce ją wykonać. W tym przypadku przepływ ludzi i kapitału sprawdza się doskonale. Zwłaszcza kapitału. Jeden zabieg za granicą to wydatek nawet kilku tysięcy złotych. Ponad 20 zabiegów na minutę, 33 tysiące dziennie... Nie ulega wątpliwości, że to rynek o milionowej, niewyczerpanej wartości.

Sporne jest tylko, czy przy aborcji zabija się człowieka. Jedni wiedzą, że tak. Inni wiedzą, że nie. Jeszcze inni nie wiedzą, tylko wierzą w jedno lub drugie. Wszystkich można pogodzić stwierdzeniem, że aborcją zabija się życie.

Ktoś musi to robić
Trudno oprzeć się wrażeniu, że świat będzie coraz bardziej ewoluował w stronę propagowania i finansowego nagradzania zabijania. Sporą drogę już zresztą pokonał. Na przykład kiedyś w Przysiędze Hipokratesa znajdował się wyraźny zakaz dokonywania aborcji i eutanazji: „Nikomu, nawet na żądanie, nie dam śmiercionośnej trucizny, ani nikomu nie będę jej doradzał, podobnie też nie dam nigdy niewieście środka poronnego”. W tekście Deklaracji Genewskiej fragment ten został zastąpiony zdaniem: „zachowam najwyższy szacunek dla życia ludzkiego”. W Przyrzeczeniu Lekarskim, składanym dziś przez lekarzy w Polsce, jest jeszcze bardziej ogólnie: „przyrzekam (...) służyć życiu i zdrowiu ludzkiemu”.

To dobry moment, by zacząć o tym myśleć. Zabijanie to fach na teraz i na przyszłość. Przetrwa każdy kryzys, bo przecież ktoś musi to robić. A przy okazji, a właściwie przede wszystkim, na tym zarobić.

sobota, 23 maja 2009

Mój przepis na marzenia

Teoria jest taka, że jak się mocno wierzy w swoje marzenia, to się spełniają. Praktyka jest inna. Do osiągnięcia marzeń nie wystarczy sama wiara.


Marzenia trzeba zaplanować. Tak, marzenia powinny być celem, a nie abstrakcyjnym punktem nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy mającym się spełnić. Jak najbardziej marzenia powinny mieć miejsce i datę swego spełnienia się.


To oczywiście nadal jest teoria. Trzeba do niej dorzucić trochę praktyki, czyli działania. Na początek rozmowa. Z kim najlepiej porozmawiać o swoich marzeniach? Ze sobą. Od siebie trzeba zacząć. Tylko od siebie.


Rozmowa musi być konkretna. Nie żadne blablabla... o niczym. Trzeba sobie bardzo wyraźnie i stanowczo powiedzieć, czego się w życiu chce. To wbrew pozorom bardzo trudne zadanie. Czego się chce od życia? Najczęściej ogólników – zdrowia, miłości, pieniędzy - ale to pudło jest. Nie tędy droga. Na pytanie „czego chcę od swojego życia”, trzeba odpowiedzieć konkretnie, całym zdaniem. I co gorsza - uzasadnić je. Wszystko to, czego się w życiu chce, trzeba sobie wyjaśnić. Po co się to chce?


Za marzenie typu „chcę mieć najnowszy model ferrari, bo sąsiad go nie ma”, punktów nie ma. Ale jak najbardziej są za: „chcę mieć najnowszy model ferrari, bo mam talent i będę kiedyś świetnym kierowcą rajdowym”. Chodzi o to, by powiedzieć sobie o tym, czego się chce nie po to, by zauważyli to inni. Ale po to, by nie umknęło to nam. By nie umknęło to z mojego, a nie cudzego życia.


Dobra, lista marzeń i ich uzasadnienie gotowe. Co dalej? Najtrudniejszy trick. Zamiana tego, czego się w życiu chce na to, czego się w życiu... potrzebuje. Chcieć i potrzebować to nie to samo. To dwie zupełnie różne sprawy, które trzeba połączyć w jedno. Jak to zrobić?


Najpierw wyrzucić ze swojego słownika słowo „muszę”. - Muszę to mieć, muszę to zrobić, muszę tam pojechać – takie konstrukcje nie powinny istnieć. Są największą przeszkodą, by osiągnąć marzenia. Jasne, można się uprzeć jak osioł. Ale czy ktoś zna osła, który daleko zajechał?


Słowo „muszę” powinno zamienić się w słowo „chcę”, a te z kolei zaprzyjaźnić się ze słowem „potrzebuję”.


- Chcę w życiu to i to, ale przyjmę wszystko, czego potrzebuję – trudno to nie tylko zrozumieć, ale także realizować. Ale to nie koniec problemów. Trzeba się także otworzyć. Przede wszystkim otworzyć. Na życie swoje, innych i na wszystko, co ono przynosi. A potem działać. Małymi kroczkami do wielkiego celu. Jak? Gdzie? Kiedy? Co? Gotowe, kompleksowe odpowiedzi nie istnieją. Ale nie ma co załamywać rąk. Jeśli się wie, czego się w życiu chce i jest się gotowym na to, czego się w nim potrzebuje, odpowiedzi przyjdą. Przyjdą każdego dnia. Nie zawsze w słowach. Częściej w drobnych, pozornie nieistotnych wydarzeniach.


Dokładnie to trzeba wykonywać - drobne, pozornie nieistotne czynności, które zaprowadzą do spełnienia się marzeń. Ale wcześniej należy wyłączyć telewizor i komputer, a w ich miejsce włączyć coś innego. Wiarę. Wiarę w te marzenia. Teraz powinna się ona pojawić i trwać.

Wcześniej – bez planu i otwartości na jego realizację – wiara była, jest i będzie tylko teorią.

piątek, 22 maja 2009

Facet z butelką w pupie

Homoseksualiści są bardzo potrzebni, bo dostarczają rozrywki. Zawsze, gdy o nich słyszę, przypomina mi się „Seksmisja” i fragment, w którym Jerzy Stuhr tłumaczy nieświadomej kobiecie, w jaki sposób uprawia się seks. Ale geje potrafią być o wiele bardziej zabawni.


Moim zdaniem homoseksualiści powinni walczyć o prawo publicznego wyjaśniania jak robią „to” między sobą. I powszechnie z tego prawa korzystać. Czekam na to z niecierpliwością, bo bardzo lubię komedie. Tymczasem człowiek zdany jest na drobne epizody.


Kilka dni temu peruwiańska telewizja poinformowała o 59-letnim mężczyźnie, którego bolał brzuch. Łykanie tabletek przeciwbólowych nie pomogło, więc konieczna była wizyta w szpitalu. Tam okazało się, że w układzie wydalniczym faceta znajduje się... butelka piwa.


Peruwiańczyk nie pamięta, jak tam się znalazła, ale na pewno nie połknął jej. Zapewnia, że nie jest homoseksualistą, tylko ich ofiarą. Wybrał się bowiem na imprezę w gronie młodych mężczyzn, trochę na niej zabalował, a potem urwał mu się film. Gdy się obudził, piwo miał już w d...


Jeden z programów o tym wydarzeniu można obejrzeć tutaj:



środa, 20 maja 2009

Obchody czerwcowe: 21 mgnień wolności

To, co wydarzyło się w Polsce po 1980 roku, można traktować w kategoriach cudu. Ale gdy przyjrzeć mu się dokładnie, nietrudno o wrażenie, że ktoś ten cud dobrze rozegrał.


Nie wszyscy będą świętować rocznicę upadku komunizmu tak, jak wymarzyli to sobie politycy. Prawdopodobnie niektórzy Polacy, zamiast radować się, puszczą bąka przy świątecznym stole. I będzie siara. Cała para poszła więc w to, jak tego bąka uniknąć. W którym mieście odbędą się obchody święta wolności? Gdzie będą wtedy stoczniowcy? Czy nabrużdżą? Jak stworzyć wrażenie przed innymi, że 4 czerwca łączy nas, a nie dzieli?


Te wszystkie pytania są ważne. Ale czy najważniejsze? Czy odpowiadają randze tego, co stało się w Polsce 20 lat temu?


Nie byłoby obchodów upadku komunizmu, gdyby nie wiele wydarzeń. Wśród nich, a może przede wszystkim gdyby nie było Postulatów Gdańskich z 1980 roku – walki robotników, która dała grunt pod dzisiejszą Polskę i Europę. Starsi pamiętają to z autopsji, młodsi powinni pamiętać z podręczników historii. Postulaty Gdańskie to symbol walki o wolność i powód naszej dumy narodowej.


Tak to zostało powiedziane. Tak to zostało zapisane w naszej świadomości. Ale być może dziś nie byłoby politycznej debaty o możliwym smrodzie nad wolnością, gdyby nie fakt, że nie wszystkie Postulaty Gdańskie zostały zrealizowane. Tak, pamięć czasami zawodzi. Tylko część z 21 postulatów stoczniowców władza zrealizowała i teraz postulaty te – w innym wymiarze i w innej Polsce – powróciły jak bumerang.


Postulat nr 9: Zagwarantowanie wzrostu płac równolegle do wzrostu cen. Niezrealizowany. Za pomocą statystyk i procentów ekonomiści udowodnią, że jest inaczej, ale nie zmieni to powszechnej opinii na ten temat.


Postulat nr 12: Wprowadzenie zasady doboru kadry kierowniczej na zasadach kwalifikacji, a nie przynależności partyjnej oraz zniesienie przywilejów Milicji Obywatelskiej, Służby Bezpieczeństwa i aparatu partyjnego. Niezrealizowany. Co prawda MO i SB już nie ma, ale nadal są grupy uprzywilejowane, które dobierają kadrę nie według kwalifikacji. I nadal istnieje aparat partyjny – rozdrobniony, ale nadal wykorzystujący swoją pozycję.


Postulat nr 14: Obniżenie wieku emerytalnego - dla kobiet do 50 lat, dla mężczyzn do 55 (...). Niezrealizowany. System emerytalny poszedł w inną stronę.


Postulat nr 16: Poprawienie warunków pracy służby zdrowia. Niezrealizowany. Może wizyta w szpitalu, by się przekonać?


Postulat nr 17: Zapewnienie odpowiedniej ilości miejsc w żłobkach i przedszkolach. Niezrealizowany. Wystarczy popytać rodziców małych dzieci.


Postulat nr 18: Wprowadzenie płatnych urlopów macierzyńskich przez 3 lata. Niezrealizowany. Trzy lata na urlopie macierzyńskim? Nierealne.


Polska jest teraz innym krajem. Nie można przykładać równej miary i tego samego języka do tego, co było kiedyś. Ale można odczytać, że tak naprawdę nie chodziło o konkretne zapisy: dajcie nam więcej pieniędzy, lepsze warunki, pracę i chleba. Gdy spojrzeć szerzej na postulaty stoczniowców z 1980 roku, widać dużo więcej. Widać próbę opisania tego, jak chciałoby się żyć, bez względu na ustrój państwa. Godnie. Godnie chciałoby się żyć, niezależnie od tego, czy przyjdzie spędzić życie w zniewolonym, czy wolnym kraju. Bo dopiero żyjąc godnie, można czuć się naprawdę wolnym.


Polska jest teraz zupełnie inna, ale to pragnienie pozostało, choć zapisane na tekturowej sklejce Postulaty Gdańskie – te zrealizowane i te niezrealizowane - trafiły do muzeum. Być może zbyt wcześnie tam trafiły. Może też powinny trafić na stałe gdzie indziej – do wypalonych i aroganckich serc polityków.

niedziela, 17 maja 2009

Umrzesz, bo jesz

Martin kładzie przede mną kongijską gazetę. Na pierwszej stronie wielki artykuł o człowieku, który umarł na raka. - Co w tym dziwnego? To u was piszą o tym w gazetach i to na pierwszej stronie? - Tak, bo w Kongo ludzie nie umierają na raka.

Siedzimy w pracowniczej stołówce na obrzeżach Edynburga. Na obiad wziąłem krem z pieczarek, dużego, pieczonego ziemniaka z sosem bolońskim i jabłko. Martin, jak zawsze, nie wziął nic. Jak zawsze wyjął z torby zawiniątko, a w nim przygotowane w domu przez żonę jedzenie, podgrzane przed chwilą w zakładowej kuchni. Jego dzisiejsze danie przypomina makaron z ziołami. Bardzo ładnie pachnie.

- Dlaczego nie jesz tego, co wszyscy?

- Bo to jedzenie jest zatrute – odpowiada Martin.

Czarnoskóry uczy białego jeść

Zawsze zastanawiałem się, czy czarny meszek, który rośnie na twarzach czarnoskórych to efekt ich zabiegów z żyletką, czy może naturalne zjawisko. U Martina wygląda na to drugie. Jego zarost jest tak delikatny, jakby ten 40-letni Kongijczyk nigdy się nie golił.

Jemy razem. Ja swoje, on swoje. Moje jest ze składników od szkockich dostawców, a może i kupionych w supermarkecie. Martina jest z Brukseli, z targowiska prowadzonego przez kongijskich imigrantów.

- Wszystko, co się tam sprzedaje, pochodzi z Afryki – opowiada. – Przede wszystkim z Konga. Jest zdrowe i naturalne. Co jakiś czas jeżdżę do Brukseli na zakupy, a gdy nie mogę pojechać, brat przysyła mi w paczce. Nie jadamy z rodziną żadnych rzeczy zrobionych i kupionych tutaj. Nie zawsze się to udaje, ale ograniczam to do minimum.

- Dlaczego? – ponawiam pytanie.

- Już ci powiedziałem. Żywność, którą jesz, zawiera chemiczne składniki. O części z nich możesz się dowiedzieć z etykiet. O reszcie nie masz pojęcia. Ale zapewniam cię, dowiesz się. Wcześniej, czy później zachorujesz. Będziesz chorować tylko dlatego, że jesz zatrute rzeczy. Może nawet i umrzesz od tego. A jak nie ty, to twoje dzieci umrą.

- Mówisz o rzeczach oczywistych – uśmiecham się i patrzę prosto w jego oczy. – Każdy to wie.

- Ty też o tym wiesz?

- Jasne. Dodawanie chemii do jedzenia to żadna tajemnica.

- Skoro wiesz, dlaczego więc to jesz?

Znane niespodzianki z lodówki

Martin tłumaczy, że facet, który umarł w Kongo na raka, był mieszkańcem Francji. Jadł to, co kupował w zwykłych sklepach. Po latach wrócił do kraju, zachorował i umarł w ciągu kilkunastu tygodni.

- Gazeta napisała o tym w kategoriach sensacji, bo w Kongo prawie nikt nie umiera na raka.

Jakoś to do mnie nie dociera. Ciągle myślę o pytaniu Martina. Skoro wiem, że sklepowa żywność szkodzi, to dlaczego ją jem? Dlaczego jem to, co nie jest zdrowe? Nie umiem mu racjonalnie odpowiedzieć.

- Po prostu przyzwyczaiłem się. Trudno zmienić przyzwyczajenia – czuję, że nie jest to dobra odpowiedź.

- Tylko trzy tygodnie pracy nad sobą i można zmienić każde przyzwyczajenie - potwierdza moje przeczucia Martin. - Na początku to trudne i kłopotliwe, ale można przyzwyczaić się zdobywać i jeść zdrowe jedzenie. I czuć się lepiej.

Po rozmowie z Martinem postanawiam coś sprawdzić. Następnego dnia rano robię przegląd lodówki. Najpierw mój ulubiony kanapkowy serek z ziołami. Patrzę na skład: mączka chleba świętojańskiego i guma guar. Co robi w serku mączka i guma? Buszuję w internecie. Oba składniki są dodawane do żywności, by przedłużyć jej trwałość i poprawić smak. Czy przedłużają także moją trwałość i polepszają samopoczucie? Piszą, że guma guar może powodować kurcze i wzdęcia żołądka, ale oba składniki nie są szkodliwe dla zdrowia. Ale pod warunkiem, że nie spożywa się ich w dużych ilościach.

Nigdzie nie znalazłem co to oznacza. Ile mogę zjeść tych serków, żeby nie były dla mnie niebezpieczne? Nie informuje o tym także producent. Nie podaje, ile mączki i gumy jest w serku.

Sięgam po margarynę dokładnie wtedy, gdy w telewizji puszczają jej reklamę. Mówią, że jest zdrowa dla dzieci i wskazana dla nich, bo powoduje ich prawidłowy rozwój. Skoro nie szkodzi dzieciom, pewnie nie zaszkodzi i mnie? Na opakowaniu margaryny dużo liczb o jej wartości odżywczej. Martin chyba więc coś przegapił. Ja też bym przegapił - skład margaryny podany malutkim drukiem na spodzie opakowania: kwas sorbowy.

W internecie profesor pisze, że kwas sorbowy jest alergenem kontaktowym, a niektórzy przypuszczają, że także pokarmowym. Ale nie jest to udowodnione. Zaraz, zaraz... nie jest pewne, czy to alergen, ale mimo to dodaje się go do żywności? Zatem i ja nie jestem pewny, czy skóra rąk swędzi mnie, bo jem tę margarynę. Może więc lepiej ugotuję jajka i zjem z majonezem? Moim ulubionym, od „babuni”, jak głosi reklama. Ale „babunia” ma dla mnie w majonezie przeciwutleniacz E 385 i nie wyjaśnia, co to oznacza. Sprawdzam więc w internecie: E 385 może prowadzić do poważnych zaburzeń w przemianie materii, odradza się spożywanie.

Nie wiem, jak zjeść majonez, który zawiera szkodliwy składnik, bez zjedzenia tego składnika. Najlepiej pewnie byłoby pojechać do prawdziwej babuni...

Bruksela pozwala na wszystko

Dalszy przegląd lodówki przebiega w oczywisty sposób. W kolejnych produktach znajduję coś, o czym ostrzegają w internecie. Ale nie we wszystkich. Czytam, że czasami producent nie ma obowiązku zaznaczania, iż zastosował daną substancję. Niekiedy też brak jest pełnych danych na temat składnika, dlatego nie można wydać jednoznacznej opinii o jego szkodliwości lub nieszkodliwości. Mimo to, składniki te są dopuszczone do użytku.

Na liście dodatków do żywności nie brakuje substancji uznawanych za nieszkodliwe, ale z reguły odradza się częste ich spożywanie. Zwłaszcza przez alergików i astmatyków, czyli przeze mnie. Co to znaczy częste spożywanie? Nie wiadomo. Nie wiadomo, ile pajd chleba mogę posmarować margaryną zawierającą kwas sorbowy.

To wszystko nadal jest oczywiste. Każdy to wie. I je. Ale na tym koniec, bowiem na liście dodatków do żywności znajdują się także:

· tartrazyna - może wywoływać alergie i trudności w oddychaniu,
· żółcień chinolinowa - w testach na szczurach obserwowano powstawanie nowotworów wątroby,
· amarant syntetyczny - w testach na zwierzętach stwierdzono wpływ na odkładanie się wapnia w nerkach,
· erytrozyna - może uwalniać jod i upośledzać funkcję tarczycy, w testach na zwierzętach stwierdzono przypadki nowotworowych zmian tarczycy,
· indygotyna - przy jednoczesnym podawaniu zwierzętom dużych dawek indygotyny i azotynu sodowego stwierdzono uszkodzenia materiału genetycznego,
· żółcień pomarańczowa - w testach na zwierzętach przy podaniu dużych dawek stwierdzono powstawanie nowotworów nerek,
· karmel amoniakalny - w testach na zwierzętach stwierdzono przy dużych dawkach skurcze i obniżenie ilości białych krwinek krwi,
· aluminium - podejrzewa się, że jest jednym z czynników powodujących chorobę Alzheimera,
· kwas benzoesowy - po jego spożyciu osoby wrażliwe, chorujące na astmę, katar sienny lub alergie skórne mogą odczuwać zaostrzenie stanów chorobowych,
· azotyn sodu - spożyty w dużych ilościach utrudnia transport tlenu przez krew,
· butylohydroksyanizol - w dużych dawkach powoduje zaburzenia pracy wątroby, u zwierząt doświadczalnych stwierdzano powstawanie wrzodów dwunastnicy.

Nie wiedziałem o tym.

- Skoro wiesz, dlaczego to jesz?

Nadal nie potrafię odpowiedzieć na pytanie Martina. Ale nie poszło na marne. Dzięki niemu wiem, że Bruksela pozwala na wszystko. Także na jedzenie żywności bez chemicznych dodatków.

Trzeba się tylko zdecydować.