Co może dziennikarz obywatelski i co może portal dziennikarstwa obywatelskiego? To samo, co zawodowcy. Nie ma żadnej różnicy. Najpierw jednak piszący i publikujący materiały muszą o tym wiedzieć. A z tym jest krucho.
Miał to być kolejny obywatelski artykuł, a skończyło się co najmniej niesmakiem.
Dziennikarz obywatelski publikujący pod pseudonimem „picturepunk” napisał artykuł, do którego dołączył kopie raportu Najwyższej Izby Kontroli. Chciał zamieścić to wszystko, jak poprzednie swoje teksty na Doorgu – młodym, niekomercyjnym portalu dziennikarstwa obywatelskiego. Ale nagle zaczęły się schody.
Portal nie zgodził się na opublikowanie całości materiału dostarczonego przez autora. - Zaproponowano mi publikację jedynie tekstu, bez dokumentów NIK-u, z ewentualnością, że Doorg wystąpi o zgodę do Najwyższej Izby Kontroli i jeśli ją uzyska opublikuje te dokumenty – opowiada „picturepunk”.
Twórcy Doorga opisują tę sytuację inaczej: - Nie było mowy o braku zgody, a jedynie o upewnieniu się najpierw, czy dokumenty są wiarygodne (widzieliśmy tylko kopie) i czy oryginały na pewno nie są objęte klauzulą tajności – wyjaśnia w imieniu portalu Marta Wieszczycka.
Jej zdaniem zapytanie Najwyższej Izby Kontroli, czy nie istnieją prawne ograniczenia publikacji tych dokumentów nie jest pytaniem tego urzędu o zgodę na ich publikację. - Artykuł miał się ukazać z dopiskiem, że autor jest w posiadaniu dokumentów potwierdzających przywołane tezy i po upewnieniu się, że nie istnieją prawne ograniczenia w ich publikacji, tekst zostanie o nie uzupełniony.
Doorg nie zwrócił się jednak do NIK-u z żadnym zapytaniem, bo po postawieniu tych warunków przez portal autor tekstu zrezygnował z jego publikacji. Po czym umieścił artykuł na swoim blogu. Śmiało można go więc nazwać pierwszym „banitą” z Doorga.
- Na odpowiedź NIK moglibyśmy czekać tydzień, dwa, albo miesiąc – uzasadnia swoją decyzję „picturepunk”. - Moglibyśmy też nigdy się jej nie doczekać. Jako autor uważam, że tekst stanowił całość tylko razem z dokumentami. One nie są jakoś niesamowicie odkrywcze i objęte klauzulą niejawności. Za to dają pełny ogląd na opisaną sprawę. Dotyczą rzeczy, w które zaangażowany jest także Skarb Państwa, czyli każdy z podatników. Dlatego oczekiwanie na zgodę NIK byłoby nieporozumieniem.
Autor odrzucił warunki Doorga, bo ich przyjęcie byłoby, według niego, niemądrym i bezzasadnym kompromisem. – Portal zadziałał wbrew zasadom dziennikarstwa i wbrew interesowi publicznemu. Jego twórcom zabrakło odwagi, by opublikować coś, co nie jest tylko luźną publicystyką, przetwarzaniem cudzych informacji, depesz agencyjnych oraz kopiowaniem zawartości blogów – twierdzi „picturepunk”.
- To stanowczo zbyt mocne określenia na zamiar sprawdzenia wiarygodności dokumentów i upewnienia się, czy nie ma prawnych ograniczeń w ich publikacji – odpowiada M. Wieszczycka z Doorga.
Doorg to dzieło byłych dziennikarzy obywatelskich komercyjnego portalu Wiadomości 24 – „banitów”, jak sami się nazywają. Dlatego za paradoks należy uznać fakt, że to, co nie ukazało się u nich, ukazałoby się tam, skąd odeszli.
- Na 99 procent opublikowalibyśmy ten materiał w rubryce „Moje Trzy Grosze”, a ten jeden brakujący procent wyjaśniłby się pewnie po odpowiedzi autora na kilka pytań – twierdzi Paweł Nowacki, redaktor naczelny Wiadomości 24.
Paradoksalne jest też to, że Doorg chciał puścić tekst bez dokumentów, a W24 bez dokumentów artykułu by nie opublikowały. – Wystarczyłby jeden telefon redaktora dyżurnego do rzecznika NIK-u, by rozwiać wątpliwości – dodaje P. Nowacki.
Według Tomasza Kowalskiego, prezesa Stowarzyszenia Dziennikarzy Obywatelskich, cała sprawa sprowadza się do odpowiedzi na jedno pytanie: kto ma dostęp do informacji publicznej?
- Odpowiedź jest prosta - dostęp mają wszyscy i to zagwarantowany ustawą, o Konstytucji nie wspominając – uważa T. Kowalski. - Tutaj mamy do czynienia z sytuacją jeszcze prostszą, bo nie wymagającą nawet żmudnego czasem (ze względu na złe nawyki urzędników) procesu pozyskiwania informacji. Tutaj ta informacja - w postaci raportu NIK - wręcz leży przed nosem. Tylko wrzucać na stronę, publikować. Nie widzę żadnych przeciwskazań, bo nie dostrzegłem na owych dokumentach stempli, czy dopisków wskazujących, iż dokument zawiera tajemnicę jakiegokolwiek rzędu. Państwową, czy też inną.
Prezes SDO nie chce wnikać, dlaczego Doorg nie opublikował materiału wraz ze screenami urzędowych dokumentów. - Zadanie wymyślenie racjonalnego powodu w tej sytuacji chyba mnie przerasta – dodaje, a wszystkich zainteresowanych ustawą o dostępie do informacji publicznej odsyła tutaj.
Nie wiem, czy z tej historii płynie jakaś nauczka na przyszłość. Ale trudno nie odnieść wrażenia, że na pewno płynie z niej rozczarowanie.
Rozczarowani są twórcy Doorga, bo w dobrej wierze i za zupełną darmochę stworzyli niekomercyjną platformę, która w ich zamierzeniu ma łączyć, a nie dzielić. Mogą czuć się rozczarowani również dlatego, że ich pojęcie dziennikarstwa obywatelskiego nie zostało zaakceptowane, ani nawet dobrze zrozumiane.
A nie zostało, czego przykładem jest „picturepunk”. On także rozczarował się. - Jestem zdecydowanym przeciwnikiem korporacyjnego dziennikarstwa obywatelskiego, czyli wykorzystywania dobrej woli i zapału ludzi przez koncerny medialne. Doorg wyrósł na bazie podobnej niechęci. Wierzyłem więc, że będzie dobrym miejscem do uprawiania wolnego dziennikarstwa.
Z tej historii płyną także pytania o stan i przyszłość dziennikarstwa obywatelskiego.
Doorg nadal chce działać w sposób, w jaki działał w przypadku „picterpunka”. Czyli weryfikować status prawny dokumentów dostarczanych przez autorów, choć ze względu na amatorski charakter portalu nie wiadomo, kto i jak miałby to robić. Takie jego prawo, z którym można się nie zgadzać, ale trzeba je uszanować. Tym bardziej, że twórcom portalu chodzi nie tylko o zachowanie standardów, które sobie wyznaczyli, ale też o obawy przed opublikowaniem nieprawdziwych informacji. A zwłaszcza o odpowiedzialność za to.
W tej sytuacji jasne jest jednak, że „picturepunk” trafił pod zły adres.
- Jeśli ktoś podejmuje się gigantycznego trudu stworzenia platformy dziennikarstwa obywatelskiego, musi pamiętać, że dziennikarstwo podejmuje także tematy trudne i ryzykuje – uważa „banita” z Doorga. - Żeby być dziennikarzem, trzeba odwagi. Na całym świecie dziennikarze obywatelscy piszą odważnie, docierają do dokumentów i świadków, robią dokumentację zdjęciową, poruszają sumienia. Często ryzykują znacznie więcej, niż redaktorzy Doorga.
Obie strony mówią o dziennikarstwie obywatelskim, ale brzmi to jak dwie różne bajki. Zamiast zakończenia, może więc warto zastanowić się, czy w polskim internecie nie czas i miejsce na coś innego? Na niezwiązane z komercją dziennikarstwo obywatelskie z prawdziwego zdarzenia? Odważne i nieustępliwe oraz przyciągające odważnych i nieustępliwych?
A może ani czasu, ani miejsca na to po prostu nie ma?
Miał to być kolejny obywatelski artykuł, a skończyło się co najmniej niesmakiem.
Dziennikarz obywatelski publikujący pod pseudonimem „picturepunk” napisał artykuł, do którego dołączył kopie raportu Najwyższej Izby Kontroli. Chciał zamieścić to wszystko, jak poprzednie swoje teksty na Doorgu – młodym, niekomercyjnym portalu dziennikarstwa obywatelskiego. Ale nagle zaczęły się schody.
Obywatel sprawdza obywatela...
Portal nie zgodził się na opublikowanie całości materiału dostarczonego przez autora. - Zaproponowano mi publikację jedynie tekstu, bez dokumentów NIK-u, z ewentualnością, że Doorg wystąpi o zgodę do Najwyższej Izby Kontroli i jeśli ją uzyska opublikuje te dokumenty – opowiada „picturepunk”.
Twórcy Doorga opisują tę sytuację inaczej: - Nie było mowy o braku zgody, a jedynie o upewnieniu się najpierw, czy dokumenty są wiarygodne (widzieliśmy tylko kopie) i czy oryginały na pewno nie są objęte klauzulą tajności – wyjaśnia w imieniu portalu Marta Wieszczycka.
Jej zdaniem zapytanie Najwyższej Izby Kontroli, czy nie istnieją prawne ograniczenia publikacji tych dokumentów nie jest pytaniem tego urzędu o zgodę na ich publikację. - Artykuł miał się ukazać z dopiskiem, że autor jest w posiadaniu dokumentów potwierdzających przywołane tezy i po upewnieniu się, że nie istnieją prawne ograniczenia w ich publikacji, tekst zostanie o nie uzupełniony.
Doorg nie zwrócił się jednak do NIK-u z żadnym zapytaniem, bo po postawieniu tych warunków przez portal autor tekstu zrezygnował z jego publikacji. Po czym umieścił artykuł na swoim blogu. Śmiało można go więc nazwać pierwszym „banitą” z Doorga.
- Na odpowiedź NIK moglibyśmy czekać tydzień, dwa, albo miesiąc – uzasadnia swoją decyzję „picturepunk”. - Moglibyśmy też nigdy się jej nie doczekać. Jako autor uważam, że tekst stanowił całość tylko razem z dokumentami. One nie są jakoś niesamowicie odkrywcze i objęte klauzulą niejawności. Za to dają pełny ogląd na opisaną sprawę. Dotyczą rzeczy, w które zaangażowany jest także Skarb Państwa, czyli każdy z podatników. Dlatego oczekiwanie na zgodę NIK byłoby nieporozumieniem.
Autor odrzucił warunki Doorga, bo ich przyjęcie byłoby, według niego, niemądrym i bezzasadnym kompromisem. – Portal zadziałał wbrew zasadom dziennikarstwa i wbrew interesowi publicznemu. Jego twórcom zabrakło odwagi, by opublikować coś, co nie jest tylko luźną publicystyką, przetwarzaniem cudzych informacji, depesz agencyjnych oraz kopiowaniem zawartości blogów – twierdzi „picturepunk”.
- To stanowczo zbyt mocne określenia na zamiar sprawdzenia wiarygodności dokumentów i upewnienia się, czy nie ma prawnych ograniczeń w ich publikacji – odpowiada M. Wieszczycka z Doorga.
...a można bez sprawdzania
Doorg to dzieło byłych dziennikarzy obywatelskich komercyjnego portalu Wiadomości 24 – „banitów”, jak sami się nazywają. Dlatego za paradoks należy uznać fakt, że to, co nie ukazało się u nich, ukazałoby się tam, skąd odeszli.
- Na 99 procent opublikowalibyśmy ten materiał w rubryce „Moje Trzy Grosze”, a ten jeden brakujący procent wyjaśniłby się pewnie po odpowiedzi autora na kilka pytań – twierdzi Paweł Nowacki, redaktor naczelny Wiadomości 24.
Paradoksalne jest też to, że Doorg chciał puścić tekst bez dokumentów, a W24 bez dokumentów artykułu by nie opublikowały. – Wystarczyłby jeden telefon redaktora dyżurnego do rzecznika NIK-u, by rozwiać wątpliwości – dodaje P. Nowacki.
Według Tomasza Kowalskiego, prezesa Stowarzyszenia Dziennikarzy Obywatelskich, cała sprawa sprowadza się do odpowiedzi na jedno pytanie: kto ma dostęp do informacji publicznej?
- Odpowiedź jest prosta - dostęp mają wszyscy i to zagwarantowany ustawą, o Konstytucji nie wspominając – uważa T. Kowalski. - Tutaj mamy do czynienia z sytuacją jeszcze prostszą, bo nie wymagającą nawet żmudnego czasem (ze względu na złe nawyki urzędników) procesu pozyskiwania informacji. Tutaj ta informacja - w postaci raportu NIK - wręcz leży przed nosem. Tylko wrzucać na stronę, publikować. Nie widzę żadnych przeciwskazań, bo nie dostrzegłem na owych dokumentach stempli, czy dopisków wskazujących, iż dokument zawiera tajemnicę jakiegokolwiek rzędu. Państwową, czy też inną.
Prezes SDO nie chce wnikać, dlaczego Doorg nie opublikował materiału wraz ze screenami urzędowych dokumentów. - Zadanie wymyślenie racjonalnego powodu w tej sytuacji chyba mnie przerasta – dodaje, a wszystkich zainteresowanych ustawą o dostępie do informacji publicznej odsyła tutaj.
Dwie bajki o tym samym
Nie wiem, czy z tej historii płynie jakaś nauczka na przyszłość. Ale trudno nie odnieść wrażenia, że na pewno płynie z niej rozczarowanie.
Rozczarowani są twórcy Doorga, bo w dobrej wierze i za zupełną darmochę stworzyli niekomercyjną platformę, która w ich zamierzeniu ma łączyć, a nie dzielić. Mogą czuć się rozczarowani również dlatego, że ich pojęcie dziennikarstwa obywatelskiego nie zostało zaakceptowane, ani nawet dobrze zrozumiane.
A nie zostało, czego przykładem jest „picturepunk”. On także rozczarował się. - Jestem zdecydowanym przeciwnikiem korporacyjnego dziennikarstwa obywatelskiego, czyli wykorzystywania dobrej woli i zapału ludzi przez koncerny medialne. Doorg wyrósł na bazie podobnej niechęci. Wierzyłem więc, że będzie dobrym miejscem do uprawiania wolnego dziennikarstwa.
Z tej historii płyną także pytania o stan i przyszłość dziennikarstwa obywatelskiego.
Doorg nadal chce działać w sposób, w jaki działał w przypadku „picterpunka”. Czyli weryfikować status prawny dokumentów dostarczanych przez autorów, choć ze względu na amatorski charakter portalu nie wiadomo, kto i jak miałby to robić. Takie jego prawo, z którym można się nie zgadzać, ale trzeba je uszanować. Tym bardziej, że twórcom portalu chodzi nie tylko o zachowanie standardów, które sobie wyznaczyli, ale też o obawy przed opublikowaniem nieprawdziwych informacji. A zwłaszcza o odpowiedzialność za to.
W tej sytuacji jasne jest jednak, że „picturepunk” trafił pod zły adres.
- Jeśli ktoś podejmuje się gigantycznego trudu stworzenia platformy dziennikarstwa obywatelskiego, musi pamiętać, że dziennikarstwo podejmuje także tematy trudne i ryzykuje – uważa „banita” z Doorga. - Żeby być dziennikarzem, trzeba odwagi. Na całym świecie dziennikarze obywatelscy piszą odważnie, docierają do dokumentów i świadków, robią dokumentację zdjęciową, poruszają sumienia. Często ryzykują znacznie więcej, niż redaktorzy Doorga.
Obie strony mówią o dziennikarstwie obywatelskim, ale brzmi to jak dwie różne bajki. Zamiast zakończenia, może więc warto zastanowić się, czy w polskim internecie nie czas i miejsce na coś innego? Na niezwiązane z komercją dziennikarstwo obywatelskie z prawdziwego zdarzenia? Odważne i nieustępliwe oraz przyciągające odważnych i nieustępliwych?
A może ani czasu, ani miejsca na to po prostu nie ma?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz