środa, 27 maja 2009

Zabijanie - robota przyszłości

Jaki zawód będzie w przyszłości opłacalny? To ważne pytanie nie tylko w czasie kryzysu. Jakie zajęcie zapewni życie na przyzwoitym poziomie? Informatyka? Genetyka? A może wynalazczość? Ja stawiam na zabijanie.

Zapytano kata dlaczego to robi?
Odpowiedział: - Ktoś musi to robić.
Rozejrzał się niepewnie wokół, czy ktoś nie zechce wyrwać mu tego intratnego zajęcia.

Powyższe słowa to niedokładny cytat (pamięć zawodzi) z pisarza Marka Nowakowskiego. Prawie 20 lat temu bardzo mi się one podobały. Były tak abstrakcyjne i pojemne zarazem, że można było podciągnąć pod nie wszystkie objawy „złej” strony człowieka. Minęło 20 lat i nic już nie trzeba podciągać.

W dzisiejszym świecie nadal można zabić człowieka i nie dostać za to kary, tylko pieniądze. I absolutnie nie chodzi o płatnego mordercę.

Lepiej, gdy nie wierzga
Jednym ze sposobów jest bycie tym, o kim pisał Nowakowski. Z dostępnych w internecie danych wynika, że rocznie rejestruje się na świecie ponad dwa tysiące wykonanych kar śmierci. Trochę mało, by się obkuć, ale brak ogłoszeń o pracę w fachu kata świadczy, że nie ma problemów z naborem. Trudno się dziwić, bo przecież warunki pracy znacznie się poprawiły. To już nie te czasy, gdy trzeba było namęczyć się ostrząc topór i gdy krew niehigienicznie tryskała na boki lub w twarz. Mimo to nie można powiedzieć, że to praca łatwa i przyjemna. Oczywiście robi się wszystko, by zmniejszyć uciążliwości dla kata, na przykład poprzez zabijanie winnych niewinnym zastrzykiem. Ale należy pamiętać, że nadal są miejsca na świecie, gdzie ludzi zabija się przez powieszenie. Jeśli przed śmiercią wierzgają, trzeba się trochę namęczyć.

W tym przypadku trudno jednak prorokować świetlaną przyszłość. Winne są temu prawa człowieka, które skutecznie zabijają rozwój profesji kata w tym wydaniu. Coraz więcej państw rezygnuje z zabijania morderców i nakłania do tego inne kraje. Za jakiś czas tej odmiany kaci mogą więc całkowicie wylecieć na bruk.

Śmierć na życzenie
Dlatego warto przebranżowić się. Coraz więcej państw wprowadza regulacje prawne pozwalające zabijać ciężko chorych i zachęca do tego inne kraje. Za jakiś czas tej odmiany kaci mogą być wręcz rozchwytywani.

Z ewentualnymi dylematami moralnymi przy robocie w eutanazji łatwo sobie poradzić pamiętając, że życia pozbawia się (mówiąc wprost – zabija się) na wyraźne życzenie zabijanego. To naprawdę zawód z wielką przyszłością. Społeczeństwo starzeje się, pojawia się coraz więcej chorób, a te, które już są, nie zawsze da się wyleczyć. Wręcz przeciwnie, chorujących i cierpiących przybywa. Jeśli nie ulży się im w bólu, wcześniej czy później, sami będą chcieli odejść z tego świata.

Niewykluczone, że także z powodów ekonomicznych. Taka jest kolej rzeczy. Podtrzymywanie przy życiu jest niewyobrażalnie drogie. Coraz trudniej będzie przekonać społeczeństwo, by ponosiło koszty życia kogoś, kto na przykład leży przykuty do łóżka i już z niego nie wstanie. Trzeba przecież oszczędzać, nie tylko w czasach kryzysu. Część z tych zaoszczędzonych pieniędzy będzie do uszczknięcia. Przez tych, którzy wykonają ostatnią wolę chorego. Bo przecież ktoś musi i będzie musiał to robić.

Niewyczerpany rynek śmierci
Trzecim sposobem zarabiania na zabijaniu jest aborcja. Właściwie ten rynek całkiem nieźle już się rozwinął. Niektóre źródła w internecie podają, że na świecie dokonuje się co roku nawet 40 milionów zabiegów przerywania ciąży. Wychodzi prawie 110 tysięcy dziennie, ponad 4,5 tysiąca na godzinę, 76 na minutę... Trudno w to uwierzyć, dlatego lepiej opierać się na danych nie o maksymalnej, lecz minimalnej liczbie aborcji rocznie – 12 milionów. Prawie 33 tysiące dziennie, ponad 1,3 tysiąca na godzinę, 22 na minutę...

W Polsce aborcja jest niemal całkowicie zakazana, ale to przecież nie oznacza, że jej nie ma. Wystarczy wyjechać do innego kraju Unii Europejskiej i jest już legalna. Dotyczy to zarówno osoby, która chce poddać się aborcji, jak i osoby, która chce ją wykonać. W tym przypadku przepływ ludzi i kapitału sprawdza się doskonale. Zwłaszcza kapitału. Jeden zabieg za granicą to wydatek nawet kilku tysięcy złotych. Ponad 20 zabiegów na minutę, 33 tysiące dziennie... Nie ulega wątpliwości, że to rynek o milionowej, niewyczerpanej wartości.

Sporne jest tylko, czy przy aborcji zabija się człowieka. Jedni wiedzą, że tak. Inni wiedzą, że nie. Jeszcze inni nie wiedzą, tylko wierzą w jedno lub drugie. Wszystkich można pogodzić stwierdzeniem, że aborcją zabija się życie.

Ktoś musi to robić
Trudno oprzeć się wrażeniu, że świat będzie coraz bardziej ewoluował w stronę propagowania i finansowego nagradzania zabijania. Sporą drogę już zresztą pokonał. Na przykład kiedyś w Przysiędze Hipokratesa znajdował się wyraźny zakaz dokonywania aborcji i eutanazji: „Nikomu, nawet na żądanie, nie dam śmiercionośnej trucizny, ani nikomu nie będę jej doradzał, podobnie też nie dam nigdy niewieście środka poronnego”. W tekście Deklaracji Genewskiej fragment ten został zastąpiony zdaniem: „zachowam najwyższy szacunek dla życia ludzkiego”. W Przyrzeczeniu Lekarskim, składanym dziś przez lekarzy w Polsce, jest jeszcze bardziej ogólnie: „przyrzekam (...) służyć życiu i zdrowiu ludzkiemu”.

To dobry moment, by zacząć o tym myśleć. Zabijanie to fach na teraz i na przyszłość. Przetrwa każdy kryzys, bo przecież ktoś musi to robić. A przy okazji, a właściwie przede wszystkim, na tym zarobić.

sobota, 23 maja 2009

Mój przepis na marzenia

Teoria jest taka, że jak się mocno wierzy w swoje marzenia, to się spełniają. Praktyka jest inna. Do osiągnięcia marzeń nie wystarczy sama wiara.


Marzenia trzeba zaplanować. Tak, marzenia powinny być celem, a nie abstrakcyjnym punktem nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy mającym się spełnić. Jak najbardziej marzenia powinny mieć miejsce i datę swego spełnienia się.


To oczywiście nadal jest teoria. Trzeba do niej dorzucić trochę praktyki, czyli działania. Na początek rozmowa. Z kim najlepiej porozmawiać o swoich marzeniach? Ze sobą. Od siebie trzeba zacząć. Tylko od siebie.


Rozmowa musi być konkretna. Nie żadne blablabla... o niczym. Trzeba sobie bardzo wyraźnie i stanowczo powiedzieć, czego się w życiu chce. To wbrew pozorom bardzo trudne zadanie. Czego się chce od życia? Najczęściej ogólników – zdrowia, miłości, pieniędzy - ale to pudło jest. Nie tędy droga. Na pytanie „czego chcę od swojego życia”, trzeba odpowiedzieć konkretnie, całym zdaniem. I co gorsza - uzasadnić je. Wszystko to, czego się w życiu chce, trzeba sobie wyjaśnić. Po co się to chce?


Za marzenie typu „chcę mieć najnowszy model ferrari, bo sąsiad go nie ma”, punktów nie ma. Ale jak najbardziej są za: „chcę mieć najnowszy model ferrari, bo mam talent i będę kiedyś świetnym kierowcą rajdowym”. Chodzi o to, by powiedzieć sobie o tym, czego się chce nie po to, by zauważyli to inni. Ale po to, by nie umknęło to nam. By nie umknęło to z mojego, a nie cudzego życia.


Dobra, lista marzeń i ich uzasadnienie gotowe. Co dalej? Najtrudniejszy trick. Zamiana tego, czego się w życiu chce na to, czego się w życiu... potrzebuje. Chcieć i potrzebować to nie to samo. To dwie zupełnie różne sprawy, które trzeba połączyć w jedno. Jak to zrobić?


Najpierw wyrzucić ze swojego słownika słowo „muszę”. - Muszę to mieć, muszę to zrobić, muszę tam pojechać – takie konstrukcje nie powinny istnieć. Są największą przeszkodą, by osiągnąć marzenia. Jasne, można się uprzeć jak osioł. Ale czy ktoś zna osła, który daleko zajechał?


Słowo „muszę” powinno zamienić się w słowo „chcę”, a te z kolei zaprzyjaźnić się ze słowem „potrzebuję”.


- Chcę w życiu to i to, ale przyjmę wszystko, czego potrzebuję – trudno to nie tylko zrozumieć, ale także realizować. Ale to nie koniec problemów. Trzeba się także otworzyć. Przede wszystkim otworzyć. Na życie swoje, innych i na wszystko, co ono przynosi. A potem działać. Małymi kroczkami do wielkiego celu. Jak? Gdzie? Kiedy? Co? Gotowe, kompleksowe odpowiedzi nie istnieją. Ale nie ma co załamywać rąk. Jeśli się wie, czego się w życiu chce i jest się gotowym na to, czego się w nim potrzebuje, odpowiedzi przyjdą. Przyjdą każdego dnia. Nie zawsze w słowach. Częściej w drobnych, pozornie nieistotnych wydarzeniach.


Dokładnie to trzeba wykonywać - drobne, pozornie nieistotne czynności, które zaprowadzą do spełnienia się marzeń. Ale wcześniej należy wyłączyć telewizor i komputer, a w ich miejsce włączyć coś innego. Wiarę. Wiarę w te marzenia. Teraz powinna się ona pojawić i trwać.

Wcześniej – bez planu i otwartości na jego realizację – wiara była, jest i będzie tylko teorią.

piątek, 22 maja 2009

Facet z butelką w pupie

Homoseksualiści są bardzo potrzebni, bo dostarczają rozrywki. Zawsze, gdy o nich słyszę, przypomina mi się „Seksmisja” i fragment, w którym Jerzy Stuhr tłumaczy nieświadomej kobiecie, w jaki sposób uprawia się seks. Ale geje potrafią być o wiele bardziej zabawni.


Moim zdaniem homoseksualiści powinni walczyć o prawo publicznego wyjaśniania jak robią „to” między sobą. I powszechnie z tego prawa korzystać. Czekam na to z niecierpliwością, bo bardzo lubię komedie. Tymczasem człowiek zdany jest na drobne epizody.


Kilka dni temu peruwiańska telewizja poinformowała o 59-letnim mężczyźnie, którego bolał brzuch. Łykanie tabletek przeciwbólowych nie pomogło, więc konieczna była wizyta w szpitalu. Tam okazało się, że w układzie wydalniczym faceta znajduje się... butelka piwa.


Peruwiańczyk nie pamięta, jak tam się znalazła, ale na pewno nie połknął jej. Zapewnia, że nie jest homoseksualistą, tylko ich ofiarą. Wybrał się bowiem na imprezę w gronie młodych mężczyzn, trochę na niej zabalował, a potem urwał mu się film. Gdy się obudził, piwo miał już w d...


Jeden z programów o tym wydarzeniu można obejrzeć tutaj:



środa, 20 maja 2009

Obchody czerwcowe: 21 mgnień wolności

To, co wydarzyło się w Polsce po 1980 roku, można traktować w kategoriach cudu. Ale gdy przyjrzeć mu się dokładnie, nietrudno o wrażenie, że ktoś ten cud dobrze rozegrał.


Nie wszyscy będą świętować rocznicę upadku komunizmu tak, jak wymarzyli to sobie politycy. Prawdopodobnie niektórzy Polacy, zamiast radować się, puszczą bąka przy świątecznym stole. I będzie siara. Cała para poszła więc w to, jak tego bąka uniknąć. W którym mieście odbędą się obchody święta wolności? Gdzie będą wtedy stoczniowcy? Czy nabrużdżą? Jak stworzyć wrażenie przed innymi, że 4 czerwca łączy nas, a nie dzieli?


Te wszystkie pytania są ważne. Ale czy najważniejsze? Czy odpowiadają randze tego, co stało się w Polsce 20 lat temu?


Nie byłoby obchodów upadku komunizmu, gdyby nie wiele wydarzeń. Wśród nich, a może przede wszystkim gdyby nie było Postulatów Gdańskich z 1980 roku – walki robotników, która dała grunt pod dzisiejszą Polskę i Europę. Starsi pamiętają to z autopsji, młodsi powinni pamiętać z podręczników historii. Postulaty Gdańskie to symbol walki o wolność i powód naszej dumy narodowej.


Tak to zostało powiedziane. Tak to zostało zapisane w naszej świadomości. Ale być może dziś nie byłoby politycznej debaty o możliwym smrodzie nad wolnością, gdyby nie fakt, że nie wszystkie Postulaty Gdańskie zostały zrealizowane. Tak, pamięć czasami zawodzi. Tylko część z 21 postulatów stoczniowców władza zrealizowała i teraz postulaty te – w innym wymiarze i w innej Polsce – powróciły jak bumerang.


Postulat nr 9: Zagwarantowanie wzrostu płac równolegle do wzrostu cen. Niezrealizowany. Za pomocą statystyk i procentów ekonomiści udowodnią, że jest inaczej, ale nie zmieni to powszechnej opinii na ten temat.


Postulat nr 12: Wprowadzenie zasady doboru kadry kierowniczej na zasadach kwalifikacji, a nie przynależności partyjnej oraz zniesienie przywilejów Milicji Obywatelskiej, Służby Bezpieczeństwa i aparatu partyjnego. Niezrealizowany. Co prawda MO i SB już nie ma, ale nadal są grupy uprzywilejowane, które dobierają kadrę nie według kwalifikacji. I nadal istnieje aparat partyjny – rozdrobniony, ale nadal wykorzystujący swoją pozycję.


Postulat nr 14: Obniżenie wieku emerytalnego - dla kobiet do 50 lat, dla mężczyzn do 55 (...). Niezrealizowany. System emerytalny poszedł w inną stronę.


Postulat nr 16: Poprawienie warunków pracy służby zdrowia. Niezrealizowany. Może wizyta w szpitalu, by się przekonać?


Postulat nr 17: Zapewnienie odpowiedniej ilości miejsc w żłobkach i przedszkolach. Niezrealizowany. Wystarczy popytać rodziców małych dzieci.


Postulat nr 18: Wprowadzenie płatnych urlopów macierzyńskich przez 3 lata. Niezrealizowany. Trzy lata na urlopie macierzyńskim? Nierealne.


Polska jest teraz innym krajem. Nie można przykładać równej miary i tego samego języka do tego, co było kiedyś. Ale można odczytać, że tak naprawdę nie chodziło o konkretne zapisy: dajcie nam więcej pieniędzy, lepsze warunki, pracę i chleba. Gdy spojrzeć szerzej na postulaty stoczniowców z 1980 roku, widać dużo więcej. Widać próbę opisania tego, jak chciałoby się żyć, bez względu na ustrój państwa. Godnie. Godnie chciałoby się żyć, niezależnie od tego, czy przyjdzie spędzić życie w zniewolonym, czy wolnym kraju. Bo dopiero żyjąc godnie, można czuć się naprawdę wolnym.


Polska jest teraz zupełnie inna, ale to pragnienie pozostało, choć zapisane na tekturowej sklejce Postulaty Gdańskie – te zrealizowane i te niezrealizowane - trafiły do muzeum. Być może zbyt wcześnie tam trafiły. Może też powinny trafić na stałe gdzie indziej – do wypalonych i aroganckich serc polityków.

niedziela, 17 maja 2009

Umrzesz, bo jesz

Martin kładzie przede mną kongijską gazetę. Na pierwszej stronie wielki artykuł o człowieku, który umarł na raka. - Co w tym dziwnego? To u was piszą o tym w gazetach i to na pierwszej stronie? - Tak, bo w Kongo ludzie nie umierają na raka.

Siedzimy w pracowniczej stołówce na obrzeżach Edynburga. Na obiad wziąłem krem z pieczarek, dużego, pieczonego ziemniaka z sosem bolońskim i jabłko. Martin, jak zawsze, nie wziął nic. Jak zawsze wyjął z torby zawiniątko, a w nim przygotowane w domu przez żonę jedzenie, podgrzane przed chwilą w zakładowej kuchni. Jego dzisiejsze danie przypomina makaron z ziołami. Bardzo ładnie pachnie.

- Dlaczego nie jesz tego, co wszyscy?

- Bo to jedzenie jest zatrute – odpowiada Martin.

Czarnoskóry uczy białego jeść

Zawsze zastanawiałem się, czy czarny meszek, który rośnie na twarzach czarnoskórych to efekt ich zabiegów z żyletką, czy może naturalne zjawisko. U Martina wygląda na to drugie. Jego zarost jest tak delikatny, jakby ten 40-letni Kongijczyk nigdy się nie golił.

Jemy razem. Ja swoje, on swoje. Moje jest ze składników od szkockich dostawców, a może i kupionych w supermarkecie. Martina jest z Brukseli, z targowiska prowadzonego przez kongijskich imigrantów.

- Wszystko, co się tam sprzedaje, pochodzi z Afryki – opowiada. – Przede wszystkim z Konga. Jest zdrowe i naturalne. Co jakiś czas jeżdżę do Brukseli na zakupy, a gdy nie mogę pojechać, brat przysyła mi w paczce. Nie jadamy z rodziną żadnych rzeczy zrobionych i kupionych tutaj. Nie zawsze się to udaje, ale ograniczam to do minimum.

- Dlaczego? – ponawiam pytanie.

- Już ci powiedziałem. Żywność, którą jesz, zawiera chemiczne składniki. O części z nich możesz się dowiedzieć z etykiet. O reszcie nie masz pojęcia. Ale zapewniam cię, dowiesz się. Wcześniej, czy później zachorujesz. Będziesz chorować tylko dlatego, że jesz zatrute rzeczy. Może nawet i umrzesz od tego. A jak nie ty, to twoje dzieci umrą.

- Mówisz o rzeczach oczywistych – uśmiecham się i patrzę prosto w jego oczy. – Każdy to wie.

- Ty też o tym wiesz?

- Jasne. Dodawanie chemii do jedzenia to żadna tajemnica.

- Skoro wiesz, dlaczego więc to jesz?

Znane niespodzianki z lodówki

Martin tłumaczy, że facet, który umarł w Kongo na raka, był mieszkańcem Francji. Jadł to, co kupował w zwykłych sklepach. Po latach wrócił do kraju, zachorował i umarł w ciągu kilkunastu tygodni.

- Gazeta napisała o tym w kategoriach sensacji, bo w Kongo prawie nikt nie umiera na raka.

Jakoś to do mnie nie dociera. Ciągle myślę o pytaniu Martina. Skoro wiem, że sklepowa żywność szkodzi, to dlaczego ją jem? Dlaczego jem to, co nie jest zdrowe? Nie umiem mu racjonalnie odpowiedzieć.

- Po prostu przyzwyczaiłem się. Trudno zmienić przyzwyczajenia – czuję, że nie jest to dobra odpowiedź.

- Tylko trzy tygodnie pracy nad sobą i można zmienić każde przyzwyczajenie - potwierdza moje przeczucia Martin. - Na początku to trudne i kłopotliwe, ale można przyzwyczaić się zdobywać i jeść zdrowe jedzenie. I czuć się lepiej.

Po rozmowie z Martinem postanawiam coś sprawdzić. Następnego dnia rano robię przegląd lodówki. Najpierw mój ulubiony kanapkowy serek z ziołami. Patrzę na skład: mączka chleba świętojańskiego i guma guar. Co robi w serku mączka i guma? Buszuję w internecie. Oba składniki są dodawane do żywności, by przedłużyć jej trwałość i poprawić smak. Czy przedłużają także moją trwałość i polepszają samopoczucie? Piszą, że guma guar może powodować kurcze i wzdęcia żołądka, ale oba składniki nie są szkodliwe dla zdrowia. Ale pod warunkiem, że nie spożywa się ich w dużych ilościach.

Nigdzie nie znalazłem co to oznacza. Ile mogę zjeść tych serków, żeby nie były dla mnie niebezpieczne? Nie informuje o tym także producent. Nie podaje, ile mączki i gumy jest w serku.

Sięgam po margarynę dokładnie wtedy, gdy w telewizji puszczają jej reklamę. Mówią, że jest zdrowa dla dzieci i wskazana dla nich, bo powoduje ich prawidłowy rozwój. Skoro nie szkodzi dzieciom, pewnie nie zaszkodzi i mnie? Na opakowaniu margaryny dużo liczb o jej wartości odżywczej. Martin chyba więc coś przegapił. Ja też bym przegapił - skład margaryny podany malutkim drukiem na spodzie opakowania: kwas sorbowy.

W internecie profesor pisze, że kwas sorbowy jest alergenem kontaktowym, a niektórzy przypuszczają, że także pokarmowym. Ale nie jest to udowodnione. Zaraz, zaraz... nie jest pewne, czy to alergen, ale mimo to dodaje się go do żywności? Zatem i ja nie jestem pewny, czy skóra rąk swędzi mnie, bo jem tę margarynę. Może więc lepiej ugotuję jajka i zjem z majonezem? Moim ulubionym, od „babuni”, jak głosi reklama. Ale „babunia” ma dla mnie w majonezie przeciwutleniacz E 385 i nie wyjaśnia, co to oznacza. Sprawdzam więc w internecie: E 385 może prowadzić do poważnych zaburzeń w przemianie materii, odradza się spożywanie.

Nie wiem, jak zjeść majonez, który zawiera szkodliwy składnik, bez zjedzenia tego składnika. Najlepiej pewnie byłoby pojechać do prawdziwej babuni...

Bruksela pozwala na wszystko

Dalszy przegląd lodówki przebiega w oczywisty sposób. W kolejnych produktach znajduję coś, o czym ostrzegają w internecie. Ale nie we wszystkich. Czytam, że czasami producent nie ma obowiązku zaznaczania, iż zastosował daną substancję. Niekiedy też brak jest pełnych danych na temat składnika, dlatego nie można wydać jednoznacznej opinii o jego szkodliwości lub nieszkodliwości. Mimo to, składniki te są dopuszczone do użytku.

Na liście dodatków do żywności nie brakuje substancji uznawanych za nieszkodliwe, ale z reguły odradza się częste ich spożywanie. Zwłaszcza przez alergików i astmatyków, czyli przeze mnie. Co to znaczy częste spożywanie? Nie wiadomo. Nie wiadomo, ile pajd chleba mogę posmarować margaryną zawierającą kwas sorbowy.

To wszystko nadal jest oczywiste. Każdy to wie. I je. Ale na tym koniec, bowiem na liście dodatków do żywności znajdują się także:

· tartrazyna - może wywoływać alergie i trudności w oddychaniu,
· żółcień chinolinowa - w testach na szczurach obserwowano powstawanie nowotworów wątroby,
· amarant syntetyczny - w testach na zwierzętach stwierdzono wpływ na odkładanie się wapnia w nerkach,
· erytrozyna - może uwalniać jod i upośledzać funkcję tarczycy, w testach na zwierzętach stwierdzono przypadki nowotworowych zmian tarczycy,
· indygotyna - przy jednoczesnym podawaniu zwierzętom dużych dawek indygotyny i azotynu sodowego stwierdzono uszkodzenia materiału genetycznego,
· żółcień pomarańczowa - w testach na zwierzętach przy podaniu dużych dawek stwierdzono powstawanie nowotworów nerek,
· karmel amoniakalny - w testach na zwierzętach stwierdzono przy dużych dawkach skurcze i obniżenie ilości białych krwinek krwi,
· aluminium - podejrzewa się, że jest jednym z czynników powodujących chorobę Alzheimera,
· kwas benzoesowy - po jego spożyciu osoby wrażliwe, chorujące na astmę, katar sienny lub alergie skórne mogą odczuwać zaostrzenie stanów chorobowych,
· azotyn sodu - spożyty w dużych ilościach utrudnia transport tlenu przez krew,
· butylohydroksyanizol - w dużych dawkach powoduje zaburzenia pracy wątroby, u zwierząt doświadczalnych stwierdzano powstawanie wrzodów dwunastnicy.

Nie wiedziałem o tym.

- Skoro wiesz, dlaczego to jesz?

Nadal nie potrafię odpowiedzieć na pytanie Martina. Ale nie poszło na marne. Dzięki niemu wiem, że Bruksela pozwala na wszystko. Także na jedzenie żywności bez chemicznych dodatków.

Trzeba się tylko zdecydować.

wtorek, 12 maja 2009

Cicha wojna dwóch światów

Teorie spiskowe to już nie tylko wymysł szaleńców doszukujących się podwójnego dna w każdym wydarzeniu. To nowy, medialny świat, wyposażony w dziennikarzy, kamery, mikrofony i ekspertów. Świat, który w jawny sposób stał się konkurencją dla oficjalnych mediów.


Zawalenie się wież World Trade Center oglądałem w polskiej telewizji, a cztery dni później pojechałem do Sztokholmu. To tam usłyszałem pierwszą teorię spiskową. – Czy naprawdę wierzysz, że zrobili to arabscy terroryści – zapytał mnie znajomy. – A jeśli nawet to oni przejęli stery samolotów, czy nie wiesz, że różne techniki pozwalają manipulować ludźmi i prowadzić ich do celu tak, jak prowadzi się samochód?


Odparłem grzecznie, że się myli, ale w duchu dodałem, że jest wariatem. Ja byłem mądry, bo widziałem wszystko dokładnie w telewizji. Wiele razy. Słuchałem wiadomości i czytałem gazety. Wierzyłem w to. Jak wszyscy. Dokończyłem więc lancz ze znajomym, a potem starałem się unikać z nim kontaktu. Przecież z osobami niespełna rozumu nie ma o czym rozmawiać.


To, jak od tego czasu zmienił się świat, jest porównywalne do zawalenia się WTC, a może nawet bardziej niewyobrażalne. Kilka miesięcy temu czytałem wyniki badań społecznych, w którym prawie co piąty Amerykanin przyznał, że nie wierzy w to, co o zamachach 11 września 2001 roku powiedziały i mówią tradycyjne media. Dziś ta liczba jest pewnie większa, ale akurat w tym przypadku nie chodzi o ilość. Już sam fakt, że oficjalnie mówi się o nieoficjalnej wersji, może wywołać szok. Mamy bowiem do czynienia z wydarzeniem, które wywołało trwające do dziś dwie wojny z udziałem wielu państw i ogólnoświatowe przyzwolenie na ograniczenie wolności obywatelskich. Mamy do czynienia z wydarzeniem, które zmieniło świat i ludzi. 11 września jest podstawą tych zmian. Podstawa nie powinna mieć wersji oficjalnej i nieoficjalnej. Powinna mieć jedną wersję – prawdziwą. Tak jednak nie jest.


Internet to sprawił. To w internecie, z pominięciem oficjalnych kanałów, trwa nieograniczona dyskusja na temat tego, co stało się i dzieje aktualnie na świecie. To już nawet nie jest dyskusja, ale narodziny i rozwój nowego medium, które przedstawia w zupełnie innym, szerszym świetle to, o czym mówią telewizje i piszą gazety. W odwrotną stronę to nie działa. Oficjalne media w żaden sposób nie odnoszą się do tego, czego można dowiedzieć się z internetu. Nie konfrontują tego z tym, co same podały. Zachowują się tak, jakby problem w ogóle nie istniał. To kolejna niewyobrażalna sprawa. Telewizje i gazety poświęcają całe programy i łamy na sprawę jednego zabójstwa. Bardzo dobrze, że to robią, bo każde zabójstwo trzeba wyjaśnić. Ale ani przez moment nie zwracają uwagi na znaki zapytania i okoliczności wydarzenia, które pociągnęło za sobą i nadal wywołuje śmierć tysięcy ludzi.


Kto ma rację? W tym miejscu to sprawa drugorzędna. Najważniejsze jest milczenie tradycyjnych mediów, które nie robią tego, do czego są powołane. Nie informują.


Nie da się ukryć, że zachowanie tradycyjnych mediów jest kołem napędowym teorii spiskowych. Sposób przedstawiania przez nich faktów i „płytkość” ich komentowania, sprawdzało się jeszcze dziesięć lat temu. Teraz przypomina dryfowanie po oceanie, którego nie da się okiełznać. Lepiej więc go nie pokazywać i o nim nie mówić – takie można odnieść wrażenie. Rzeczywistość pokazuje jednak, że nad tą przestrzenią można zapanować. Teorie spiskowe wyrażają się już nie tylko w komentarzach na forach i na niszowych witrynach, ale przede wszystkim w niezależnych produkcjach filmowych oraz w internetowych audycjach radiowo-telewizyjnych. Wydarzenia z 11 września odbijają się w nich już tylko echem. Jako element większej całości - wizji nowego porządku świata, kierowanego przez jeden, globalny rząd nadludzi próbujących ograniczyć ludność Ziemi. To teraz najbardziej eksploatowane w internecie teorie spiskowe.


Racjonalne wydaje się wyjaśnienie, że tradycyjne media nie zajmują się sprawami niepoważnymi. Tak jak ja nie zajmowałem się poważnie moim szwedzkim kolegą, gdy zdradził – według mnie – brak zdrowego rozsądku. Jednak stwierdzenie istnienia wariatów nie zwalnia mediów z obowiązku informowania o tym. Wręcz przeciwnie. Nakazuje pokazywać taki świat. Dokładnie taki, jaki jest. Tym bardziej, że próby wyludnienia naszej planety i powołania rządu tyranów omawia się już także poza internetem. Na przykład podczas konferencji i na sympozjach z udziałem naukowców. O tych faktach tradycyjne media także milczą.


Jednak tylko pozornie współczesny człowiek znalazł się w pułapce – między młotem oficjalnych i kowadłem nieoficjalnych mediów. Oba światy walczą o masy. Ten pierwszy, oficjalny, by utrzymać stan posiadania – porwaną niegdyś i przetrzymywaną w szponach niedoinformowania ludzkość. Drugi walczy, by ją z tej niewoli odbić.


Co na to sam porwany? Istnienie dwóch medialnych sił, przedzielonych tylko odległością komputera od telewizora, które przedstawiają tak diametralnie różne poglądy na świat, może wywołać u niego co najmniej zawrót głowy. Ale efekt tego może być zbawienny dla niego samego.


Po raz pierwszy widz ma bowiem szansę robić to, w czym media od zawsze go wyręczały, nadal wyręczają i nie zamierzają przestać wyręczać. Może wysłuchać wszystkiego, usiąść wygodnie i... myśleć. Po prostu zacząć myśleć. A potem spróbować żyć według tego, co wymyśli.


Takiej szansy nie miało dotąd żadne pokolenie ludzi.