Obudziłem się dziś w Polsce z przekonaniem, że mamy dzień wolny od pracy. Poważnie. Obudziłem się świętować dzień wolności. Weselić się i żartować ze znajomymi. Po prostu cieszyć się. A tu? Dupa zimna. Wszystko na poważnie.
To naprawdę nie jest żart z tym świątecznym, wolnym od pracy 4 czerwca. Byłem pewny tego jeszcze dziś rano. Nawet wczoraj zakupy zrobiłem podwójne – na dwa dni. Trochę mnie tylko zdziwił brak tłoku przy kasie.
Ale potem wszystko wróciło do normy. Jestem Polakiem z urodzenia i „Latynosem” z wyboru. To konieczne wyjaśnienie, by zrozumieć moje wczorajsze rozmowy telefoniczne ze znajomymi z Ameryki Łacińskiej. Ja tu – w Polsce – tłumaczyłem im tam – w Peru i Meksyku - co dzisiaj będziemy świętować. Bo pytali, o co chodzi z tym 4 czerwca? Usłyszeli tę datę w swoich telewizjach w kontekście naszego kraju.
Zacząłem od komunizmu, roku 1980, Porozumień Sierpniowych, „Solidarności” i elektryka, który przeskoczył przez płot, by po latach zostać prezydentem. Potem stan wojenny, czołgi na ulicach, ofiary śmiertelne (ale nie tak dużo, jak na wojnie) i Okrągły Stół, by zakończyć opowieść na prawie wolnych wyborach w 1989 roku. I to właśnie świętujemy – dzień wolności. Dzień-symbol, w którym po długiej drodze Polska odmieniła się, a potem odmieniła się też Europa i świat.
Chyba nie przesadziłem, ale na pewno coś pominąłem. Mimo to z ust moich znajomych, od peruwiańskiej Limy do meksykańskiego Veracruz, wyrwało się głośne, pełne zachwytu:
- Wow!!!
Jestem Polakiem z urodzenia i „Latynosem” w wyboru, więc łatwo było mi zrozumieć ich kolejne stwierdzenie:
- To będziecie świetnie się bawić na ulicach, bo jest co świętować!
No nie... tak dobrze to w Polsce jeszcze nie jest. Nikt tutaj, jak w Peru, nie wyjdzie z domu, by wypić pisco sour i zatańczyć huayno. Ani też, jak w Meksyku, nie usiądzie na ławeczce przy zocalo, by napić się tequili i pośpiewać z orkiestrą mariachi. Że o brazylijskiej sambie nie wspomnę. W Polsce świętuje się trochę inaczej. Kameralnie. Z rodziną i znajomymi na prywatkach lub na działkach przy grillu. Ale jak będzie trochę wódeczki albo piwka, to i zatańczy się, albo pośpiewa. – Świętowanie w Polsce wcale nie jest smutne – tłumaczyłem ku ich zdziwieniu.
Pewnie zrozumieli, bo mówiłem to z pełnym przekonaniem, że dziś poświętuję po polsku. Ale rano włączyłem telewizor i... konsternacja. Gadające głowy polityków, manifestacje, protesty, msze święte, wspominki z przeszłości, pompatyczne przemówienia. Wszystko w tej telewizji jest, tylko nie ma jednego. Najważniejszego. Radości.
Wyłączyłem telewizor i włączyłem radio. A tam dyskusja naukowców o tym, dlaczego w dniu takim, jak dziś, nie potrafimy się cieszyć. Jak to nie potrafimy? Z moimi znajomymi zawsze bawimy się świetnie! I nie reagujemy przy tym niczym psy Pawłowa, jak to ładnie określił jeden z dyskutantów w radiu.
Zatem nie ma co dyskutować, tylko świętować! Dzwonię więc do pierwszego znajomego. – Stary, zajęty jestem. Mam dużo roboty.
Dzwonię do drugiego: - O czym ty gadasz? W pracy jestem. Zadzwoń w sobotę.
Dzwonię do trzeciego: - Abonent jest w tej chwili niedostępny. Proszę zostawić wiadomość.
Nie zostawiłem. Usiadłem w fotelu i dopiero wtedy doszło do mnie, że rocznicę najważniejszego dnia od zakończenia drugiej wojny światowej spędzimy – my, Polacy – tak jak inne dni. Z pilotem przed telewizorem albo w internecie.
Ale ja już z niego wychodzę. Biorę psa Borysa i idę do lasu pobawić się w aportowanie.
To naprawdę nie jest żart z tym świątecznym, wolnym od pracy 4 czerwca. Byłem pewny tego jeszcze dziś rano. Nawet wczoraj zakupy zrobiłem podwójne – na dwa dni. Trochę mnie tylko zdziwił brak tłoku przy kasie.
Ale potem wszystko wróciło do normy. Jestem Polakiem z urodzenia i „Latynosem” z wyboru. To konieczne wyjaśnienie, by zrozumieć moje wczorajsze rozmowy telefoniczne ze znajomymi z Ameryki Łacińskiej. Ja tu – w Polsce – tłumaczyłem im tam – w Peru i Meksyku - co dzisiaj będziemy świętować. Bo pytali, o co chodzi z tym 4 czerwca? Usłyszeli tę datę w swoich telewizjach w kontekście naszego kraju.
Zacząłem od komunizmu, roku 1980, Porozumień Sierpniowych, „Solidarności” i elektryka, który przeskoczył przez płot, by po latach zostać prezydentem. Potem stan wojenny, czołgi na ulicach, ofiary śmiertelne (ale nie tak dużo, jak na wojnie) i Okrągły Stół, by zakończyć opowieść na prawie wolnych wyborach w 1989 roku. I to właśnie świętujemy – dzień wolności. Dzień-symbol, w którym po długiej drodze Polska odmieniła się, a potem odmieniła się też Europa i świat.
Chyba nie przesadziłem, ale na pewno coś pominąłem. Mimo to z ust moich znajomych, od peruwiańskiej Limy do meksykańskiego Veracruz, wyrwało się głośne, pełne zachwytu:
- Wow!!!
Jestem Polakiem z urodzenia i „Latynosem” w wyboru, więc łatwo było mi zrozumieć ich kolejne stwierdzenie:
- To będziecie świetnie się bawić na ulicach, bo jest co świętować!
No nie... tak dobrze to w Polsce jeszcze nie jest. Nikt tutaj, jak w Peru, nie wyjdzie z domu, by wypić pisco sour i zatańczyć huayno. Ani też, jak w Meksyku, nie usiądzie na ławeczce przy zocalo, by napić się tequili i pośpiewać z orkiestrą mariachi. Że o brazylijskiej sambie nie wspomnę. W Polsce świętuje się trochę inaczej. Kameralnie. Z rodziną i znajomymi na prywatkach lub na działkach przy grillu. Ale jak będzie trochę wódeczki albo piwka, to i zatańczy się, albo pośpiewa. – Świętowanie w Polsce wcale nie jest smutne – tłumaczyłem ku ich zdziwieniu.
Pewnie zrozumieli, bo mówiłem to z pełnym przekonaniem, że dziś poświętuję po polsku. Ale rano włączyłem telewizor i... konsternacja. Gadające głowy polityków, manifestacje, protesty, msze święte, wspominki z przeszłości, pompatyczne przemówienia. Wszystko w tej telewizji jest, tylko nie ma jednego. Najważniejszego. Radości.
Wyłączyłem telewizor i włączyłem radio. A tam dyskusja naukowców o tym, dlaczego w dniu takim, jak dziś, nie potrafimy się cieszyć. Jak to nie potrafimy? Z moimi znajomymi zawsze bawimy się świetnie! I nie reagujemy przy tym niczym psy Pawłowa, jak to ładnie określił jeden z dyskutantów w radiu.
Zatem nie ma co dyskutować, tylko świętować! Dzwonię więc do pierwszego znajomego. – Stary, zajęty jestem. Mam dużo roboty.
Dzwonię do drugiego: - O czym ty gadasz? W pracy jestem. Zadzwoń w sobotę.
Dzwonię do trzeciego: - Abonent jest w tej chwili niedostępny. Proszę zostawić wiadomość.
Nie zostawiłem. Usiadłem w fotelu i dopiero wtedy doszło do mnie, że rocznicę najważniejszego dnia od zakończenia drugiej wojny światowej spędzimy – my, Polacy – tak jak inne dni. Z pilotem przed telewizorem albo w internecie.
Ale ja już z niego wychodzę. Biorę psa Borysa i idę do lasu pobawić się w aportowanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz