Tylko jeden na czterech Polaków spełnił swą obywatelską powinność i poszedł wybrać Parlament Europejski. Ale i w tej grupie znalazły się szuje podobne do mnie, co nie głosowały. Bo poszły zagłosować, ale oddały nieważny głos.
Mój ostatni tekst o wyborach ukazał się także na portalu „Dziennikarstwo Obywatelskie”, gdzie jasno dano mi do zrozumienia, że nie ma tam miejsca na obywatelską dyskusję o zreformowaniu demokracji. A to dlatego, że jako obywatel sam się z niej wykluczyłem nie biorąc udziału w niedzielnych wyborach do Parlamentu Europejskiego.
Dostałem batem po plerach jak najbardziej słusznie. Wynocha z naszej piaskownicy, bo tylko bruździć przylazłeś, a nie grzecznie budować z nami zamki na piasku! Jak najbardziej słusznie mnie to spotkało. W tej piaskownicy kierunek myślenia o demokracji jest bowiem tylko jeden. Słuszny. I nie można go podważać, bo awantura od razu powstaje.
Przeprosiłem więc, spuściłem głowę i wyszedłem. Bez żalu, bo przecież piaskownic na świecie jest dużo więcej. Ot, choćby ta tutaj – mój blog o tym, że myślenie nie boli. Mnie nie boli.
Jest mi nawet wesoło, bo okazało się, że takich jak ja – tych, co nie poszli zagłosować – jest większość. Aż trzech na czterech Polaków powiedziało wyborom „nie”. Ta piaskownica – ludzi, którzy nie głosują - jest więc dużo większa od tamtej – ludzi, którzy głosują. Jest mi wesoło, bo przecież w większej grupie zawsze raźniej.
Okazuje się nawet, że ta grupa jest dużo większa, bo po podliczeniu głosów wyszło, że prawie co pięćdziesiąty głosujący oddał nieważny głos. Wstał rano, ogolił się, albo umalował, poszedł do lokalu wyborczego i zagłosował nie głosując na nikogo.
Myślenie nie boli, więc pomyślę sobie teraz, czym taki obywatel różni się ode mnie, który wstał rano, ogolił się i poszedł na spacer do lasu?
Ciekaw także jestem, czy obywatel, który poszedł zagłosować, ale nie wybrał nikogo, wykluczył się, czy nie wykluczył z dyskusji o demokracji na portalach takich jak „Dziennikarstwo Obywatelskie”?
Zresztą nieważne. Piaskownic, jak wiadomo, jest dużo.
Teraz piasek z tamtej piaskownicy, tej mniejszej, będzie rozsypywany wszędzie - na wszystkie piaskownice. Teraz konsekwencje wyborów dokonanych przez mniejszość będą odczuwane przez większość, a właściwie wszystkich. Taką demokrację mamy – święty (nie mylić ze świetnym) system połączonych ze sobą piaskownic.
Pójdę zagłosować, jeśli kiedyś nie będzie ciszy wyborczej i będę chory na Alzhaimera. Z nadzieją, że w ostatniej chwili ktoś mi coś wbije do głowy. Bo co ja bez tego zrobię nad tą urną?
Nie chodzę na wybory od czasu, gdy odkryłem, że politycy są jak polscy piłkarze. Przed meczem pięknie uśmiechają się do kamer, mówią o świetnej formie i zapowiadają wspaniałą walkę, wyostrzając moje oczekiwania. A po ostatnim gwizdku sędziego nie potrafią oddalić myśli, że oszukali mnie. Po prostu mnie oszukali. O ile jednak jestem w stanie zaakceptować reguły uganiania się 22 facetów za futbolówką i dlatego ciągle mecze oglądam, to polityce w takim wydaniu mówię stanowcze „nie”. Z kilku powodów.
Minimum 50 proc. uczciwości
Nie widzę żadnej różnicy między kampaniami wyborczymi polityków, a kampaniami reklamowymi proszku do prania. Skoro nie widać różnicy, to po co przepłacać? Zaangażowaniem, swoim czasem, nadziejami. Nie chodzę na wybory, bo w spotach reklamowych politycy oszukują tych, którzy za te spoty płacą i je oglądają. Być może na wybory bym poszedł, gdyby zamiast politycznych reklam była prawdziwa, merytoryczna debata. Problem w tym, że nie ma kto wziąć w niej udziału.
Bardzo podoba mi się dążenie do równouprawnienia kobiet w polityce – 50 proc. dla nich, 50 proc. dla mężczyzn. Pójdę na wybory, jeśli demokracja stworzy formułę, dzięki której do polityki trafiać będą ludzie więcej niż ponadprzeciętnie wykształceni, pracowici, uczciwi, rozsądni i mający pojęcie o czym mówią. Warunek – także musi być ich minimum 50 proc.
Wynik znany przed końcem
Pójdę zagłosować, jeśli z kampanii wyborczej znikną nie tylko polityczne konkursy piękności, ale także sondaże – najskuteczniejszy sposób manipulowania.
W piątkowej (5 czerwca br.) „Gazecie Wyborczej w pierwszym zdaniu na pierwszej stronie czytam: „PO i PSL mogą zdobyć nawet 31 z 50 polskich mandatów w Parlamencie Europejskim”. Artykuł kończy się zapowiedzią kolejnego artykułu wewnątrz numeru: „Kto wejdzie do europarlamentu.” Z kropką, zamiast znaku zapytania.
Jak to kto? Ci, których społeczeństwo wybierze w niedzielę. Ale dzięki sondażom wiadomo to już dwa dni przed wyborami.
Połowę ósmej strony piątkowej „GW” zajmuje lista polityków wraz z ich zdjęciami, którzy według sondaży zasiądą w europarlamencie. Liczę wszystkie nazwiska. Wychodzi, że Polska będzie miała 60, a nie 50 europosłów, w tym PO i PSL 37, a nie 31 mandatów. Dopiero po chwili dostrzegam gwiazdki przy niektórych nazwiskach – to kandydaci jednej partii, którzy według symulacji firmy wykonującej sondaż walczą między sobą o mandat w tym samym okręgu. Liczę jeszcze raz uwzględniając te gwiazdki i za cholerę nie wychodzi 50 mandatów. Jasne, trzeba uwzględnić niuanse przeliczania głosów i sondaży, w których wynik jest czasami większy niż 100 proc. Można to wszystko robić. Można bawić się w pytanie tysiąca osób i odnosić to do całej Polski. Można to potem tak przeliczyć, żeby wyszło 100 proc. Można też takim artykułem zakończyć kampanię. Tylko po co?
To samo pytanie zadaję także sobie. Po co w niedzielę mam iść na wybory do europarlamentu, skoro już w piątek wiadomo, kto w nim zasiądzie?
I gdy w poniedziałek „Gazeta Wyborcza” będzie płakać nad niską frekwencją i pytać „dlaczego”, proszę, aby usłyszała i moją odpowiedź: właśnie „dlatego”.
Sondaż „prawdę” ci powie
O tym, że reklamowa kampania wyborcza i sondaże nie mają sensu, można się dowiedzieć, choć nie wprost, z tej samej gazety, z lokalnej wkładki. Ja w swojej znalazłem wywiad, którego udzielił jeden z kandydatów na europosła (nie podaję nazwiska, bo obowiązuje cisza wyborcza):
Czym się pan zajmie w Parlamencie Europejskim?
- Jak wygram, to powiem.
W sondażach pan wygrywa.
- Sondaże to sondaże. Są, jakie są. Ja jestem na którymś tam miejscu. Nic nie jest pewne.
Jak to na którymś? W sondażu jest pan (...) liderem.
- Dlatego planowanie, co zrobię w Parlamencie jest abstrakcyjne. Najpierw muszę tam wejść, potem będę opowiadał.
(...) Ale wczoraj właśnie prosił pan, żeby zamiast na pana głosowali na (tu pada imię i nazwisko kolegi z partii).
- Tak, bo on jest liderem.
Z sondażu wynika, że pan jest liderem.
- Tak, ale jest (tu pada imię tego kolegi). Powtarzam więc to, co mówiłem na konwencji.
To znaczy co?
- Dziękuję wyborcom, którzy chcą na mnie głosować i tym, którzy tak określili swoje preferencje w sondażu, ale proszę, żeby głosowali na (imię kolegi).
(...) Reklamuje się pan jakoś?
- Nie, wcale.
To może powiesi pan w końcu jakieś plakaty?
- Nie, żadnych plakatów. Nie powiesiłem ani jednego i nie zrobię tego.
Spoty w radio, telewizji?
- Nic z tych rzeczy.
To co przesądziło o sukcesie?
- (...) Myślę, że zdecydowało moje znane nazwisko. I twarz.
Twarz? Przecież nie powiesił pan żadnego plakatu.
- No tak, ale wszyscy mnie kojarzą. Patrzą na mnie i mówią (tu pada nazwisko filmowego bohatera granego przez ojca kandydata na europosła). Co ja poradzę, że podobny do ojca jestem jak dwie krople wody (...).
Jeśli miałbym jeszcze jakieś powody, aby iść zagłosować, tym wywiadem „GW” rozwiałaby je. Za co bym pięknie podziękował.
Pójdę, gdy zachoruję
Ale być może kiedyś pójdę. Jeśli nie będzie ciszy wyborczej. To kolejna fikcja. Dlaczego 24 godziny, a nie 48, czy 72? Czy w 24 godziny ktoś, po tym całym przedwyborczym cyrku, jest w stanie dokonać jakiegokolwiek wyboru? Czy jest w stanie w jeden dzień odciąć się całkowicie od ogłupiania i manipulacji, której był poddawanyprzez kilka tygodni?
Pójdę zagłosować, jeśli kiedyś nie będzie ciszy wyborczej i będę chory na Alzhaimera. Z nadzieją, że w ostatniej chwili ktoś mi coś wbije do głowy. Bo co ja bez tego zrobię nad tą urną?
Obudziłem się dziś w Polsce z przekonaniem, że mamy dzień wolny od pracy. Poważnie. Obudziłem się świętować dzień wolności. Weselić się i żartować ze znajomymi. Po prostu cieszyć się. A tu? Dupa zimna. Wszystko na poważnie.
To naprawdę nie jest żart z tym świątecznym, wolnym od pracy 4 czerwca. Byłem pewny tego jeszcze dziś rano. Nawet wczoraj zakupy zrobiłem podwójne – na dwa dni. Trochę mnie tylko zdziwił brak tłoku przy kasie.
Ale potem wszystko wróciło do normy. Jestem Polakiem z urodzenia i „Latynosem” z wyboru. To konieczne wyjaśnienie, by zrozumieć moje wczorajsze rozmowy telefoniczne ze znajomymi z Ameryki Łacińskiej. Ja tu – w Polsce – tłumaczyłem im tam – w Peru i Meksyku - co dzisiaj będziemy świętować. Bo pytali, o co chodzi z tym 4 czerwca? Usłyszeli tę datę w swoich telewizjach w kontekście naszego kraju.
Zacząłem od komunizmu, roku 1980, Porozumień Sierpniowych, „Solidarności” i elektryka, który przeskoczył przez płot, by po latach zostać prezydentem. Potem stan wojenny, czołgi na ulicach, ofiary śmiertelne (ale nie tak dużo, jak na wojnie) i Okrągły Stół, by zakończyć opowieść na prawie wolnych wyborach w 1989 roku. I to właśnie świętujemy – dzień wolności. Dzień-symbol, w którym po długiej drodze Polska odmieniła się, a potem odmieniła się też Europa i świat.
Chyba nie przesadziłem, ale na pewno coś pominąłem. Mimo to z ust moich znajomych, od peruwiańskiej Limy do meksykańskiego Veracruz, wyrwało się głośne, pełne zachwytu:
- Wow!!!
Jestem Polakiem z urodzenia i „Latynosem” w wyboru, więc łatwo było mi zrozumieć ich kolejne stwierdzenie:
- To będziecie świetnie się bawić na ulicach, bo jest co świętować!
No nie... tak dobrze to w Polsce jeszcze nie jest. Nikt tutaj, jak w Peru, nie wyjdzie z domu, by wypić pisco sour i zatańczyć huayno. Ani też, jak w Meksyku, nie usiądzie na ławeczce przy zocalo, by napić się tequili i pośpiewać z orkiestrą mariachi. Że o brazylijskiej sambie nie wspomnę. W Polsce świętuje się trochę inaczej. Kameralnie. Z rodziną i znajomymi na prywatkach lub na działkach przy grillu. Ale jak będzie trochę wódeczki albo piwka, to i zatańczy się, albo pośpiewa. – Świętowanie w Polsce wcale nie jest smutne – tłumaczyłem ku ich zdziwieniu.
Pewnie zrozumieli, bo mówiłem to z pełnym przekonaniem, że dziś poświętuję po polsku. Ale rano włączyłem telewizor i... konsternacja. Gadające głowy polityków, manifestacje, protesty, msze święte, wspominki z przeszłości, pompatyczne przemówienia. Wszystko w tej telewizji jest, tylko nie ma jednego. Najważniejszego. Radości.
Wyłączyłem telewizor i włączyłem radio. A tam dyskusja naukowców o tym, dlaczego w dniu takim, jak dziś, nie potrafimy się cieszyć. Jak to nie potrafimy? Z moimi znajomymi zawsze bawimy się świetnie! I nie reagujemy przy tym niczym psy Pawłowa, jak to ładnie określił jeden z dyskutantów w radiu.
Zatem nie ma co dyskutować, tylko świętować! Dzwonię więc do pierwszego znajomego. – Stary, zajęty jestem. Mam dużo roboty.
Dzwonię do drugiego: - O czym ty gadasz? W pracy jestem. Zadzwoń w sobotę.
Dzwonię do trzeciego: - Abonent jest w tej chwili niedostępny. Proszę zostawić wiadomość.
Nie zostawiłem. Usiadłem w fotelu i dopiero wtedy doszło do mnie, że rocznicę najważniejszego dnia od zakończenia drugiej wojny światowej spędzimy – my, Polacy – tak jak inne dni. Z pilotem przed telewizorem albo w internecie.
Ale ja już z niego wychodzę. Biorę psa Borysa i idę do lasu pobawić się w aportowanie.
Urzędnik kazał wyciąć drzewo, zwolennicy przyrody zapłakali, a dziennikarz to opisał – krótka historia kreowania rzeczywistości.
Za zgodą gminnego urzędnika w Przylepie koło Zielonej Góry wycięto drzewo. Tę opowieść, zatytułowaną „Rozpacz i łzy za dębem”, można przeczytać w „Gazecie Lubuskiej”.
Dla leniwych skrót artykułu: mieszkańcy Przylepu przeżyli szok. Ich zdaniem chodzi o prawie pięćsetletni dąb. Przez sam tylko wiek powinien być pomnikiem przyrody. Ale drwale dąb ścięli. Żal serce ściska. Oburzenie i płacz. Łzy ronią także zwierzęta. - Ptaki, co mieszkały na drzewie zanosiły się płaczem u mnie na podwórku – relacjonowała w gazecie kobieta.
Gazeta publikuje zdjęcie mieszkańców stojących na powalonym drzewie. Nóż się w kieszeni otwiera, gdy się je widzi. Zdrowiutki, niewinny dąb! – Tą sprawą powinna zająć się prokuratura – konkludują ludzie.
Urzędnik na to, że wycinka była zgodna z prawem i konieczna ze względów bezpieczeństwa. - Drzewo miało potężny ubytek w pniu i jego masa wywierała duży nacisk na tę dolną część – wyjaśnił w artykule. I zapewnił, że przed wycinką dąb został dokładnie sprawdzony. Ptasich gniazd nie było.
Ujęcie wybrał fotoreporter
Na zdjęciu w gazecie nie widać, aby dąb był chory. Wygląda na zdrowy, więc zdziwiło mnie, że dziennikarz tak łagodnie potraktował urzędnika. Wyciąć zdrowe, dorodne drzewo to przecież nie tylko przestępstwo, ale także jawna arogancja.
Miałem akurat blisko do ściętego drzewa. Policzyłem słoje – niewiele ponad sto, a nie pięćset. To chyba słoje mówią o wieku drzewa, a nie gazety? Poza tym faktycznie okazało się, że dąb był chory. Nie mogłem uwierzyć, że aż tak bardzo. Łatwo wyobrazić sobie, co by się mogło stać, gdyby postał jeszcze trochę.
Widok spróchniałego pnia diametralnie zmienił optykę mojego patrzenia na tę sprawę. Czytelnicy gazety nie mieli takiej szansy, bo zobaczyli tylko zdrowe, górne części dębu. Tekst ten można by więc zakończyć już teraz stwierdzeniem, że rozległość próchnicy w pniu nie pasowała dziennikarzowi do koncepcji artykułu. Ale lepiej, żeby on sam to wyjaśnił.
Zadzwoniłem więc do redakcji. Dlaczego w gazecie nie ma zdjęcia spróchniałego pnia, który był przecież źródłem całej sprawy?
- Zdjęcie, które się ukazało, zrobił fotoreporter, nie ja. To ciekawe ujęcie, bo pokazuje ludzi, którzy zwrócili się do nas, a „Gazeta Lubuska” działa w imieniu społeczeństwa obywatelskiego – wyjaśnił dziennikarz. Przyznał jednak, że drzewo faktycznie powinno być wycięte ze względu na zagrożenie, które stwarzało. – Ale nie w okresie, gdy były na nim ptasie gniazda.
Teoria czapki-niewidki
Ptasie gniazda... Widziano je, gdy dąb stał. Choć wysoki był, widziano je bardzo dokładnie. Ale gdy drzewo padło pod nogi mieszkańców, dziennikarza oraz fotoreportera i każdy mógł je uwiecznić na zdjęciach, po gniazdach wszelki ślad zaginął. Nie ukazało się ani jedno zabite pisklę, rozbita skorupka, czy nawet gałązka z gniazda.
Teraz, choć drzewo nie jest wysokie, tylko leży na ziemi, ptasich gniazd po prostu w nim nie ma.
Zdaniem dziennikarza możliwe jest, że urzędnik je wywiózł, bo mógł mieć w tym interes. Możliwe też, że testował czapkę-niewidkę, bo mieszkańcy, którzy przybyli na miejsce zanim drwale dokończyli swą robotę, urzędnika nie widzieli. - W dniu wycinki wziął urlop, by nie widzieć jak usuwają to cudo przyrody – to wypowiedź mieszkańca, którą dziennikarz sam zresztą zacytował w swym artykule.
Cóż, szkoda chorego drzewa i szkoda nieistniejących gniazd. Szkoda też takiego dziennikarstwa...